Słabość moja jest tak wielka, że nawet mężowi koszulkę z nim zamówiłam ;]
Wyobraźcie więc sobie moją radość, kiedy córcia zaczęła Beakera naśladować! Tupta toto po domu i mruczy po beakerowemu - płynnie, bez śladu obcego akcentu! :P
Cóż, może nie wybrała sobie najbardziej wygadanego z Muppetów, ale gust wyssała chyba z mlekiem matki... ;]
Jak brzmi zatem Zosiowe murmurando?
ano, DOKŁADNIE tak:
ewentualnie tak:
Także ten, to nie tak, że Zosia mało mówi. Ona po prostu ma wyższe ambicje artystyczne ;]
A repertuar Zosieńki wygląda mniej więcej tak:
- maaaaaa! (jak ma chęć to w pełnej formie "mama" :P)
- nia(m) nia(m)!
- papa!
- ba(j)a/ ba(j)e (j jest nieme, ale da się to odróżnić od pozostałych odmian "ba" :P)
- n'ma (nie ma)
- nya! (tak robi kotek)
...reszta to "jednosylabowce":
- da! (daj, a jakże!)
- ta! (tata - w pełnej formie nie występuje)
- ba! (zależnie od akcentu - piłka, bach, babcia, balkon...)
- pa! (pan, pani)
- te (tęcza)
- ha! (piesek)
- po (pomidor)
- bu! (buba - czyli jagódki ;])
- ma! (malinki, "maru maru", mam)
- ne (nie, na szczęście rzadko używa póki co :P)
- t(i)a (tak)
Córcia generalnie powtarza i kojarzy pierwszą sylabę od większości słów, wykorzystując to do tworzenia komunikatów, zrozumiałych dla wszystkich którzy opanowali arcytrudny język zosiowy...
np.:
nya cho! (kotek chory)
bu n'ma (nie ma buby...)
Ale jak zapoda dłuższy ciąg, to już wyższa szkoła jazdy:
o, nia(m) nia(m), ta da, un ma a ...?
Dlatego kiedy tuptając mruczy po beakerowemu, to oddycham z ulgą, bo przynajmniej nie muszę próbować tłumaczyć... :P
Wczoraj, 18 sierpnia, minęły 2 lata od dnia naszego ślubu. A były to tak kosmicznie intensywne lata, że aż ciężko uwierzyć, ile w sobie mogły pomieścić. Cóż, na pewno w naszej relacji na nudę i ślimacze tempo nie da się narzekać ;P Na szaleńczy pęd za to niekiedy owszem...
Czasem ciężko złapać oddech, gdy wszystkie okoliczności co chwilę zmieniają nam obraz życia, jak w kalejdoskopie. A w takim tempie najłatwiej się pogubić... Życie potrafi dać w kość. Wieczny niedostatek czasu, zmęczenie, kłopoty w pracy, natłok obowiązków - wszystko to potrafi się złożyć w potężny ciężar. Czas i siły pochłania opieka nad Zosieńką, miliard innych spraw "na już", i nie ma mocnych: na "Nas" zostaje go zbyt mało.
Dwa lata małżeństwa to dobry moment na refleksję. Nie mieliśmy wiele czasu na nacieszenie się sobą przed narodzinami dziecka, powaga życia i pełnia odpowiedzialności dopadły nas bardzo wcześnie. Nie było podróży poślubnej ani beztroskiego czasu błogości we dwoje. Czy tęsknimy za tym? A jakże. Musieliśmy kawałek życia przebrnąć na lekkim deficycie. Ale ale! Właśnie zaczynamy go nadrabiać... :) Takie tempo wymaga większej mobilizacji sił, większego nakładu pracy - ale za to szybciej procentuje. Z dnia na dzień jest łatwiej, swobodniej. Powoli dociera do nas, że możemy coraz więcej. Że łatwiej teraz wyskoczyć gdzieś z Zosieńką, łatwiej też wyrwać się sam na sam. Łatwiej się dogadać, dopasować. Tylko aby tą zmianą tempa móc się umieć naprawdę cieszyć, trzeba się ciutkę pogimnastykować.... ;)
Nie lubię rutyny, ale dotarło do mnie, że utrzymanie świeżości w małżeństwie wymaga wdrożenia pewnego schematu. Zakodowanie go sobie tak, by "wszedł w krew". Bo ciężko liczyć na spontaniczne docenianie tego, co się ma, na nagłe chwile olśnienia i przebłysku zachwytu - oczywiście, one się zdarzają, ale częstotliwość takich natchnień jest zdecydowanie nieadekwatna do potrzeb. O.
Dlatego aby życie nie zassało nas bez reszty, trzeba wprowadzić pewien obowiązkowy zestaw ćwiczeń. A co! ;)
Co proponuje Herbaciana?
Prosty zestaw:
Poranna rozgrzewka - zaczynamy dzień od "dzień dobry, kocham Cię!" (kto nie lubi Strachów nie musi nucić :P) i całusa. Nie ważne, czy Druga Połówka śpi czy nie, to taki dobry zwyczaj, który naprawdę warto pielęgnować :)
W celu konserwacji układu nerwowego - nie walczyć z wiatrakami! Nie zdzierać nerwów na walkę z życiem w tych jego aspektach, na które nie mamy wpływu. Nie pieklić się i nie frustrować gdy coś zwyczajnie jest poza naszym zasięgiem - te elementy albo musimy zaakceptować i oswoić, albo wprowadzić drastyczne zmiany (w kontekście m.in. zmiany pracy, przekwalifikowania) - bo nie ma nic gorszego niż zatruwanie atmosfery bezsensownym malkontenctwem. Życie jest za krótkie!
Dla zachowania świeżości uczuć - przynajmniej raz w tygodniu pomyśleć sobie przez chwilę o tym, co kochamy w drugiej osobie. Skupić się na tych wszystkich małych elementach, przypomnieć sobie "dlaczego On/Ona". Myśleć o tym tak długo, aż się do tych myśli uśmiechniemy :)
Dbając o lekkość bytu - nauczyć się dziękować za wszystkie małe elementy, które tak łatwo uznać za "należące się bezpardonowo". Dziękowanie nie kosztuje, a zmienia wiele :)
Sprawność intelektualna - codziennie wieczorem zrobić sobie maleńkie podsumowanie dnia: co było dobrego (tak, TAK, rutynowe docenianie jest nie do przecenienia!), co chcielibyśmy poprawić w sobie i w naszej relacji. Jeśli coś wymaga ustaleń - porozmawiać o tym, od razu.
Niezbędna dawka zainteresowania - zamiast wychodzić z założenia, że "jak zechce to przecież powie", okazujemy zainteresowanie i codziennie, w dowolnie wybranym momencie (rozsądnie wybranym! niekoniecznie podczas czytania dziecku bajki/ przewijania, czy kiedy akurat mąż/żona nadrabia swoje prywatne zaległości ;)) zapytać: Jak minął Ci dzień? Jaki masz nastrój? Czy wydarzyło się coś dobrego? Czy masz ochotę na herbatę? (mój mąż, z uwagi na to że wychodzi do pracy o okrutnie wczesnej godzinie, opanował ten punkt do perfekcji, codziennie wysyłając smsa z pracy, który już na początku dnia pozwala mi odczuć zainteresowanie... lubię!:))
Śmiechoterapia - nie mamy czasu dla siebie, pewnie, często bywa i tak, ale to nie znaczy że nie przebywamy w swoim towarzystwie! Jeśli robimy coś wspólnie (a przynajmniej obok siebie), choćby były to najbardziej nielubiane obowiązki, spróbujmy się troszkę przy tym powygłupiać :) śmiech rewelacyjnie rozładowuje napięcie :) nie warto brać życia aż tak serio!
Rozładowanie napięcia mięśniowego - czyli pielęgnujemy dotyk :) Poza absolutnie niezbędnym wygospodarowaniem chwil na porządne dopieszczenie, dotyk powinniśmy przemycać w drobnych dawkach jak najczęściej. Przecież można się przytulić przechodząc, potrzymać za rękę, poczochrać, cmoknąć podczas zabawy z dzieckiem. Naturalne, drobne gesty naprawdę robią różnicę!
Profilaktyka antyrakowa - czyli pod żadnym pozorem nie dopuszczamy do wyhodowania "żalowego guza". Nie zbieramy fochów, foszków, rozczarowań, goryczy, złośliwości i przytyków, bo na takiej pożywce to związkowy rak zeżre nas raz-dwa! Z tymi małymi (lub większymi) paskudami rozprawiać się musimy na bieżąco. Proste zasady: coś nas boli, dręczy, drażni - mówimy o tym. Ale nie plując jadem z przytykami "bo ty (tu wstaw dowolną bolączkę)!". Mówimy o sobie, o tym jak się czujemy, że nas coś dręczy i męczy. Uderzamy do empatii i miłości, a nie do złości. W każdej takiej konfrontacji skupiamy się na tym, co chcemy osiągnąć - że przecież chcemy by było między nami lepiej - a nie na tym, by "wygrać".
Reguła "mimo wszystko" - znacie ten kawałek Hey? To jeden z moich ulubionych. Czasem, kiedy coś naprawdę zalezie za skórę, ta piosenka pomaga mi się ogarnąć i zmotywować do naprawiania zamiast wpadać w niszczycielski pęd - bo przecież kocham, mimo wszystko. I skoro kocham, to nie wątpię, a naprawiam. Ale ale! Żeby ten punkt działał sprawnie, trzeba pamiętać o punkcie 3! Pamiętać że się kocha. Pamiętać kogo się kocha i co to znaczy :)
Na zdrowy sen - nigdy, przenigdy nie kłaść się skłóconymi! Tę regułę wpoiła mi mama, wiele wiele lat temu. Zanim pójdziesz spać (lub zanim wyjdziesz z domu), dopilnuj by się pogodzić i wszelkie smutki i żale wypowiedzieć, wyprostować, zostawić. Rozstania - na czas snu, na czas pracy, na wyjazd - tylko w zgodzie. Nigdy nie masz pewności że się rano obudzisz, że wrócisz z tej pracy, ze spaceru, z wyjazdu... A stosowana na co dzień taka reguła bardzo oczyszcza atmosferę :)
W związku nie jesteśmy za karę. Tę drugą osobę przecież wybraliśmy! Musimy więc ćwiczyć regularnie, by żadne irytujące zrządzenia losu nie próbowały nam wpoić, że jest inaczej. I pamiętać, że przecież kochamy, damn it! ♥(ˆ⌣ˆԅ)
24 lipca Zosieńka skończyła pierwszy roczek naszego wspólnego życia. Z przytupem, rzecz jasna! ;]
A że jakoś w tym terminie zbiegło się całe mnóstwo wydarzeń, Herbacianej udało się wrócić dopiero teraz - toteż i przytup nam wychodzi z poślizgiem ;-)
to nie będzie fotorelacja z urodzin - tę wrzucę najprawdopodobniej jutro.. ;))
Piękny to był rok. Każdy dzień przynosił nowe wrażenia, niespodzianki, chwile zdumienia i zachwytu. Każdego dnia uczyliśmy się siebie nawzajem, poznawaliśmy się i odkrywaliśmy. I każdego dnia przekraczaliśmy kolejne pułapy miłości, choć zdawało się, że bardziej kochać już nie można... :-)
...było też wiele nieprzespanych nocy, płaczu - Jej, mojego, wspólnego. Chwile kryzysu i bezsilności. Ale jakoś zupełnie nie liczą się one w ogólnym rozrachunku ;-) bo to naprawdę był najpiękniejszy rok.
Dobra, starczy tych ckliwości, bo Was zasłodzę na starcie ;)
To w zasadzie jaka jest nasza, rok mająca, Córeczka?
Kochana :-D
Dziecko i jego matka ponieśli okrutną ofiarę, która teraz ma okazję nie pójść na marne.
Oto w końcu konflikt za vs. przeciw aborcji zyskał zupełnie nową twarz. Tę najtrudniejszą, bo nie czarno-białą.
Budzi się głos przeciw, ale...
W mediach wrze. Afera goni aferę, polityczno-taśmowe ścigają się z kościelno-chazanową.
A wszystkie wołają o pomstę do nieba. Bo to, co przebija najbardziej, to brak szacunku. Do ludzi. Bliźnich. Sąsiadów. Nas wszystkich, narodzonych - i jeszcze nienarodzonych. Gra o stołki, o pozycję, o władzę wszystko toczy się kosztem nas, pionków.
Skąd te wszechobecne wynaturzenie?
Jak można tworzyć z Chazana męczennika?
Jak można, żonglują namiętnie stekiem kłamstw, tak manipulować ludźmi?
Jak można bezkarnie kpić z prawa?
...
Nie jestem zwolenniczką aborcji, nigdy nie byłam. Tak, jestem jedną z tych kobiet, które nie chcą robić biochemicznych badań prenatalnych, ani nie chcą ryzykować życia dziecka robieniem amniopunkcji. Ot, taki typ.
ALE.
Ale, gdyby USG wykazało, że dziecko które noszę ma wady nie dające mu szans nie tylko na życie, a nawet na spokojną i możliwie bezbolesną śmierć zaraz po urodzeniu - czy mogłabym je na to skazywać? Co w takiej sytuacji jest rzeczywiście moralnie właściwe? Miłość ma różne odcienie, ale ZAWSZE miłość matki ma na pierwszym miejscu dobro dziecka...Szanuję mojego lekarza za to, że na początku ciąży pytał, czy w razie stwierdzenia zespołu Downa lub otwartych wad cewy nerwowej dopuszczam przerwanie ciąży. Zapytał. Bo to jego obowiązek, tego wymagał też szacunek do pacjentki. Słysząc że nie, odradził wykonywanie testów biochemicznych, a monitorował dokładnie stan dziecka na USG. Proste reguły, obustronny szacunek. Tak, do licha, powinno być.
Sumienie? Jakie sumienie może pozwolić spać spokojnie, kiedy skazuje się niewinne dziecko na potworną, bolesną agonię, wypełniającą całe jego króciutkie życie? Już o niszczeniu psychiki matce nie wspominając. A przy tym wszystkim wycierając sobie usta gadką o ochronie życia...
Pągowski
Teraz znaczenie ma ewolucja naszej świadomości.
Pojawia się obecnie mnóstwo ostrych tekstów (m,in. TEN), krytykujących postawę Chazana i ruchu "pro-life" (zgrzytam zębami przy tej nazwie). Ale wiele z nich pisanych jest językiem trudnym do zaakceptowania mi, jako matce. Wpisują się zbyt mocno chyba w trend "pro-aborcyjny", i w zasadzie w dużej mierze anty-rodzicielski i anty-religijny, jakby dedykowane były specyficznej grupie odbiorców - bezdzietnych/ nie planujących dzieci, singli, feministek i zagorzałych przeciwników Kościoła... A teraz wypadałoby pisać troszkę inaczej. Bo otworzyło się pole do konstruktywnej polemiki z tymi, dla których dotąd temat aborcji był absolutnym tabu. Bowiem świat pokazał, że mogą zaistnieć sytuacje, kiedy o przerwanie ciąży prosi matka nie dlatego, że tak dla niej wygodniej, nie dlatego że tej ciąży nie chce, a przeciwnie, prosi z miłości do swego tak upragnionego dziecka, którego nie chce skazywać na okrutne, przedłużone umieranie. Teraz można na chwilę wyrwać się ze sztucznie utrwalonego podziału "złe/dobre" i zastanowić nad tym, czy można z góry zakładać co jest etyczne, a co nie. I jak trudno jest wyznaczyć granicę.
Przykro mi tylko, że obudzenie w ludziach tej bardziej obiektywnej, wypośrodkowanej postawy, odbyło się takim kosztem...
Obyśmy, jako społeczeństwo, wyciągnęli wnioski.
I oby stosowanie się do wymogów prawa było egzekwowane.
Lubisz fotografię, czasem coś pocykasz, pobawisz się, poobrabiasz. Bez większego zaangażowania, acz z przyjemnością. I z "kiedyś się nauczę" w domyśle.
Aż tu przychodzi na świat Twoje dziecię.
Raptem dotychczasowe delikatne zainteresowanie i amatorskie zabawy przechodzą gwałtowną, rodzicielską ewolucję. Nagle "amatorskość" zaczyna uwierać. Chcesz robić lepsze zdjęcia. Potrzebujesz tego. Ba, czujesz się zobowiązany wobec tych cudnych oczu, maleńkich stópek, słodkich minek...
I po szybciutkiej analizie sytuacji zaciskasz pasa, ciułasz groszaki w skarpetach, w szczytnym celu zakupu lustrzanki.
Lustrzanka wybawieniem. Lustrzanka remedium na fotograficzny niedosyt. Lustrzanka obowiązkowym, naczelnym elementem zaangażowanego rodzica.
Jeszcze niedawno lustrzanka była w moich oczach synonimem wyższych umiejętności fotograficznych. Lepszego oka, większego zaangażowania. No generalnie budziła respekt i sympatię :) Była odległym marzeniem... nie była też tak wszechobecna.
Jakiś czas temu zdałam sobie sprawę, że niemal wszyscy dzieciaci znajomi zaraz po narodzinach potomstwa zaopatrzyli się w pokaźne "pro" sprzęty. Kurczę, może już bony/kupony dołączają do karty wypisu na porodówkach, tylko nas jakoś ominęło? Pewnie jakieś czołowe poradniki wyprawkowe już informują, że bez "lustra" to w ogóle o stylowym rodzicielstwie nie ma co marzyć... ;)
Nie dziwię się zupełnie tej budzące się w nas - dotychczasowych amatorach - potrzebie ewolucji umiejętności fotografowania. Bo rzeczywiście bycie rodzicem daje nam coś, o co wcześniej było trzeba zabiegać - niemal permanentne natchnienie i niezłomnego modela/modelkę ;) Ale to nie wszystko! Bo mamy jeszcze nasze uczucia, które sprawiają, że niewprawne dotąd oko zaczyna powiekami, jak spustem migawki, "cykać" idealne kadry, wychwytywać idealne momenty. Bo umiemy dojrzeć coś niezwykłego i magicznego w danej chwili, minie, geście. Coś, czego nawet doświadczony fotograf może nie zauważyć - mamy przewagę, bo widzimy sercem. I aż żal nie umieć tego utrwalić! Czyż to nie jest swoiste zobowiązanie?
Toteż i ja, zupełna amatorka (nawet bardziej amatorka oglądania, niż cykania), zapragnęłam ugryźć w końcu temat, pouczyć się trochę, ogarnąć - wszystko, byle tylko te piękne chwile przestały być tak nieuchwytne...
Co jest potrzebne, by osiągnąć jakiś przyzwoity poziom fotograficznego wtajemniczenia?
- wytrenowane oko
- wyćwiczony warsztat
- sprzęt
Niestety, praca nad pierwszymi dwoma punktami idzie dość opornie, kiedy mamy wyraźne braki w punkcje trzecim. Oczywiście sam sprzęt nie przybliża nas do ideału ani o krok - ale zdecydowanie ułatwia oddanie tego, co widzimy i co utrwalić chcemy... Nasza idiocykawka Casio bywa prawdziwym utrapieniem.
Czyli że co, dołączamy do lusterkowego gangu?
Hmm...
Próbuję sobie przypomnieć, kiedy ostatnio znajomi lustrzankowi rodzice robili przy nas jakieś zdjęcia... I tak, robili, a jakże! Komórkami. A tak żeby "pro"? Chyba w okolicy Wielkanocy... A nie, szwagier męża wyciągał aparat kiedy u nich ostatnio byliśmy - by uchwycić Zośkę dosiadającą konia na biegunach, tyle że nie zdążył...
Generalizuję, a jakże. Ale jednak pewna tendencja daje się zauważyć - w każdym razie wystarczająco wyraźnie, by uświadomić mi, że nie tędy droga.
Poza tym, zapędzanie się w lustrzankowy świat może się niekiedy skończyć tak...:
;)
Aparat trzeba dobrać do swoich potrzeb, możliwości i oczekiwań. Nie nastawiać się na "kupię lustrzankę z dobrymi obiektywami i stanę się drugą Anne Geddes". Bo to mimo wszystko nie aparat robi zdjęcia, a my. A aparat, który zbiera kurz na półce, choćby najlepszy, najlepszych zdjęć nie robi na pewno. W końcu „najlepszy aparat to ten, który masz przy sobie” (jak mądrze prawi fotograf Chase Jarvis).
Jakie pytania powinniśmy sobie zadać, przymierzając się do zakupu sprzętu?
Do jakich zdjęć chcę go przeważnie używać?/ Jakie robię najczęściej?
W jakich warunkach najczęściej robię zdjęcia?
Czy rozmiar aparatu ma dla mnie znaczenie?
Czy potrzebuję aparatu głównego, czy uzupełniającego?
Czy chcę mieć możliwość rozbudowywania zestawu?
Jak bardzo "profesjonalne" mam ambicje?
Jakie mam ramy finansowe?
To chyba zestaw najważniejszych pytań - a odpowiedzi pozwolą nam zawęzić wybór i ustalić priorytety tak, by w tym morzu sprzętu wybrać ten, który będzie nam odpowiadał i posłuży jak najdłużej :)
...a odpowiedź wcale nie musi być oczywista! Ja np. byłam przekonana do niedawna, że skusimy się na pełnogabarytowy zestaw, a ostatecznie wybór padł na profesjonalny kompakt (niespodzianka, bo sądziłam że będzie to bezlusterkowiec, ale jednak są sporo większe, a targanie obiektywów nie ułatwia - i też swoje waży)... Trzeba było zdobyć się na szczerość wobec siebie, cóż. Potrzebuję aparatu, który mogę mieć zawsze przy sobie, który spokojnie odsługiwać będzie mogła również mama czy znajomi, który będzie poręczny, i pozwoli na błyskawiczną reakcję. Tak,wybór taki wymaga kompromisu, bo nie ma (jeszcze!) rozwiązań całkiem idealnych. Choć tak piękny bokeh jak w lustrzankach z obiektywem ~50mm nie będzie osiągalny, to przyzwoite rozmycie tła osiągnąć się da - jak i wiele, wiele innych efektów, tyle że po prostu trzeba się będzie nauczyć (a czasem nachodzić :)) Nie mam co się oszukiwać, luksus śmigania wokół dziecka/sytuacji nie jest dla mnie - jestem matką, zwykle uczestniczę w tych wszystkich sytuacjach, a uwiecznianie może być jedynie dodatkiem, nie realną "sesją". Nie potrzebuję miliarda megapikseli, i nie mam presji na największą matrycę, ważniejsza była dla mnie naprawdę dobra, jasna optyka ze sprawnym i szybkim ustawianiem ostrości. I wygoda obsługi. I oczywiście cena :)
Grunt, że byłam w stanie rozpisać sobie własną priorytetyzację. Cóż, lustrzanka nadal zostanie w sferze pięknych marzeń.... Może kiedyś zakupimy sobie bazowy korpus z dobrym obiektywem do samych tylko portretów, kto wie? Oczywiście, jak już napadniemy na bank i zawiniemy księżyc ;))
Uffff, alem wysmarowała posta! A to wszystko dlatego, by innym parającym się hobbystycznie fotografią powiedzieć, że lustrzanka wcale nie jest remedium na wszelkie bolączki :) I przypomnieć, że aparat ma służyć nam, a nie odwrotnie :)
A sobie i Wam życzę mnóstwa radochy i przyłapanych w obiektywie uśmiechów :))
(załączam parę spacerowych fotek z naszego casiaka: bez obróbki, bez udawania że dało się wyciągnąć więcej niż się dało... ale Zosia i tak czaruje, więc niech tam ;))
Zocha podczas pielenia łąki! ;)))
A kuku!
O sztuce robienia dobrych zdjęć nie napiszę nic, bo nie umiem, ale wszelki rady witam z otwartymi ramionami/ obiektywem ;)) Jakieś sprawdzone patenty?
To miał być ciąg dalszy wpisu o medialnym szlamie...
ale go jednak nie będzie.
Bynajmniej nie dlatego, że nagle medialny świat stał się bardziej przyjazny, rzetelny i znośny w odbiorze - prawdę mówiąc przeciwnie. Po prostu to wszystko, co się dzieje ostatnio, chyba przekroczyło granice mojej tolerancji i zwyczajnie odebrało ochotę do zabierania głosu. A to oznacza naprawdę mocne zmęczenie materiału...
Zatem skoro ja mam dość, to Was tym bardziej męczyć nie będę :)
W ramach kuracji zszarganych nerwów mogę Wam za to polecić pewne czarujące, niebieskie oczyska... Nam ich widok pomaga niezawodnie ;)
(To tak w ramach nadrabiania herbacianej nieobecności- bo dzieje się przecież, dzieje!)
to zaledwie trailer... zapraszam niżej :)
Co nowego u Zosi?
- (rattatataaa!) dziś zrobiła PIERWSZE 4 KROKI! sama, samiusieńka ;D (zdjęć nie ma, za to są świadkowie ;))
- skończyła 11 miesięcy - i radośnie pokazuje, że "taaaaaka duża" jest!
- stoi bez trzymania (a raczej bez oparcia, bo w rączkach zwykle coś jednak trzyma...;))
- opracowała do perfekcji handel wymienny, najchętniej inicjując go podczas posiłków (chcesz nakarmić czymś Zosię - najlepiej nałóż to sobie...)
- kiedy przychodzi pora snu, domaga się wyścigów kanapowych - a trzeba przyznać, że niezła w nich jest
- truskawki są ok, ale nie ma to jak chrupiący groszek cukrowy!
- zęby nadal "w drodze"
- pokazuje nos, uchu, oko, usta, paluszki, język, gąsienicę... :P
- robi "papa", czasem przybije piątkę
- łaskotki w zagłębieniu dłoni rozbrajają! dlatego sroczka często kaszkę gotuje... ;)
- umie układać piramidę z kółek (irytując się, kiedy zbyt małe kółko "nie wchodzi")
- pięknie pomaga przy sprzątaniu, gdy np. trzeba włożyć skarpetki do pojemnika :) ..dopóki nie uzna, że lepiej wyglądały na zewnątrz ;]
- jest wierną fanką latawców i piesków (ciesząc się nawet gdy ujadają i skaczą na nią - istne kamikaze!)
- jest niewiarygodnie przytulaszcza!
- żabonocnik awansował z rezerwowego na głównego! Teraz Zosia siedząc na nocniku z zachwytem pokazuje, że żaba ma oczy ;) acz ostatnio udaje, że nocnik to pisuar, wstając nagminnie...
- pijąc z kubeczka lubi sprawdzić rączką, czy woda aby jest mokra...
- to urodzony mistrz pielenia! Tylko trzeba co chwilę ją przesadzać, bo w zapamiętaniu wyrwie wszystko do gołej ziemi ;D
- "mama" lekiem na całe zło
- kiedy coś znika z jej pola widzenia, obwieszcza: "o! n'ma!"
- pokazuje jak robi rybka, konik i króliczek (przekomiczne! ale filmiki nie nadają się do publikacji, a szkoda...)
- macha "papa" z niebywałym zaangażowaniem, obiema rączkami
- funduje nam domowy, konkurencyjny Mundial - piłka jest naj!
A to obiecane oczęta i ich właścicielka w obiektywie Dariusza Bielawskiego (dziękujemy!):
❤
PS. Pomimo mojej generalnej nieobecności, zdjęcia z cyklu 52 portretów są ciągle aktualizowane (z opóźnieniami, ale zawsze ;))- kto ciekaw jak projekt się rozwija, niech śmiało zagląda TUTAJ.
PS.2. Staram się bardzo jakoś poskładać zarządzanie czasem i wrócić do blogo-rzeczywistości... tęsknię już za Wami i Waszymi dziećmi normalnie... Mam nadzieję jak najszybciej choć czytelniczo ponadrabiać. Za zaniedbanie naprawdę przepraszam
Herbaciana wynurza się na moment ze swego nieoficjalnego, sieciowego urlopu – a o tym co robi, gdy jej nie ma, napisze kiedy indziej…
Ale wynurza się wcale nie z uśmiechem (choć Zosieńka powodów do uśmiechu daje co niemiara!). A to dlatego, że sieć eksploduje teraz takimi tonami jadu, paskudności i szacownego bulwersu z tendencją to wirtualnego kamienowania, że wynurzanie bardziej przypomina walkę o oddech…
Dwie sytuacje w ostatnim czasie pociągnęły za sobą lawinę wypowiedzi, spekulacji, debat i co gorsza – nader odważnego wyrokowania. Mam na myśli tragedię w Rybniku oraz aferę z dr Chazanem. Tak, wiem, diametralnie różny wydźwięk obydwu, nieporównywalnych spraw – dlatego rozdzielę to na dwa posty.
Czemu tak wrze?
Tragedia, która miała miejsce w Rybniku, do tej pory powoduje u mnie wzrost ciśnienia i przywołuje łzy. Niemal fizyczny ból rodzi samo wspomnienie tej krótkiej początkowo informacji. Malutkie dziecko, które ginie w tak straszny sposób… I jego rodzina, roztrzaskana, poturbowana, w niedowierzaniu i cierpieniu.
Media przekazały informację – dobrze. To może wielu ludzi otrzeźwi, przypomni o niebezpieczeństwie, uświadomi. Może zapobiegnie wielu innym dramatom, które mogłyby się rozegrać. Ale potem, jak to zwykle ma miejsce w naszym świecie, media się rozhulały w wyścigu „kto da więcej” – emocji, informacji, spekulacji. Rozkręciły zatem jarmark na gruncie tak koszmarnej tragedii. Bo przecież lud lubuje się w takich smaczkach. Bo komentarze kipią od oburzenia, kłócą się między sobą, komentują, dopowiadają. A machina się kręci… Tylko czyim kosztem?
W pierwszej chwili, kiedy usłyszałam tę początkowo króciutką informację, przerażona pomyślałam „…ale jak można?!” – pewnie jak wielu z Was. Byłam wstrząśnięta. Nie wyobrażam sobie wyłączenia tak totalnego, by kiedykolwiek zapomnieć o dziecku. I co gorsza nie przypomnieć sobie przez tak długi czas. Ale skąd ten masowy lincz? Przecież to, że wydarzyło się coś dla wielu z nas niepojętego (i całe szczęście, bo gdybyśmy uznali to za w pełni zrozumiałe, znaczyłoby że znaleźliśmy się już na krawędzi zagłady) – to nadal jest największa tragedia dla rodziny małej Oliwii. Nie pojmę jaki ból i jaki ogrom wyrzutów sumienia muszą targać teraz jej ojcem. Nie wierzę, by mógł się z tego w pełni kiedykolwiek podźwignąć, o ile w ogóle będzie w stanie z tym żyć. To przecież jego największe piekło – jego i matki dziecka (o dziwo, ją jeszcze media oszczędziły – boję się, by nie „na deser”…). I światek medialny zamiast skupić się wyłącznie na wykorzystaniu momentu (wiem, brzydkie słowo, ale cel słuszny) by zakroić szeroką akcję edukacji społeczeństwa – drążą, powtarzają, mielą. A powinniśmy, z szacunku do ludzkiej tragedii, otoczyć tą rodzinę ciszą i opieką. Wykazać się zwykłym, absolutnie podstawowym współczuciem i taktem. Czy naprawdę takie już z nas cmentarne hieny? Czy musimy dowartościowywać się cudzym kosztem?
Wystarczyłaby dobra wola mediów i stonowany przekaz – z zablokowaniem komentarzy, rzecz jasna (niektóre serwisy teraz komentarze wyłączyły, rychło w czas...). Po co zostawiać pole do domysłów, spekulacji, intryganctwa? Ba, ale to się najlepiej sprzedaje... Dopiero po paru dniach informacje rozszerzają się o detale, które w innym świetle stawiają ojca. Tylko że już za późno, już emocje ludzi pędzą przetartym szlakiem.
Jak to jest, że mniejsze oburzenie budzi informacja o rodzicach, którzy zostawiają dzieci w samochodzie na parkingu i idą na zakupy? Skąd w nas (mam na myśli ogólny odbiór przekazu mediów) większa tolerancja dla czynu bez porównania gorszego - nawet jeśli skutki są takie same. Różnica? Zostawienie dzieci pod sklepem jest świadome i celowe. A ojciec z Rybnika zapomniał. Tak, właśnie to że zapomniał przeraża nas najbardziej i budzi tak silne emocje. Bo łatwiej nam przychodzi zaakceptowanie świadomości, że są potworni rodzice, wynaturzeni, którzy świadomie krzywdzą dzieci. Że są też tak niebezpiecznie nieodpowiedzialni i głupi, jak ci którzy świadomie zostawiają dzieci w zamkniętych autach. Ale że normalni rodzice mogą w wyniku koszmarnego splotu okoliczności ZAPOMNIEĆ? To nie daje się sklasyfikować. Z tym nie umiemy się pogodzić.
Tylko że ojciec Oliwii również.
...
Ps.
Na fali szumu medialnego, który z tego wynikł, na stronie dzieci.pl padła m.in. taka informacja:
"Amerykańskie organizacje apelują do rodziców, aby nie zostawiali swoich dzieci nawet na chwilę w samochodach. A ponieważ wielu dorosłych, jako przyczynę pozostawienia dziecka podaje... zapomnienie o nim, radzą też, by zawsze z tyłu auta zostawiać coś, co spowoduje, że konieczne będzie otworzenie tylnych drzwi. Może być to np. torebka lub telefon komórkowy. Polecają, by za każdym razem sprawdzać, czy na pewno nie zostawiliśmy dziecka w samochodzie."
Czy to nie przerażający znak naszych czasów? Że gwarantem pamiętania o dziecku ma być zostawienie z tyłu komórki/ tabletu/ torebki?
Straszne. Ale rzeczywistość w jakiej żyjemy nakłada na nas często więcej niż możemy znieść. Więc jeśli tak absurdalne z pozoru mechanizmy mogą pomóc chronić życie, to może warto...
Ps2.
Ten film na pewno każdy z Was już widział:
Natomiast ciekawy jest także ten, będący reklamą gadżetu, który najwyraźniej w naszych czasach może być bardziej potrzebny, niż się wydaje:
...łatwo jest wyobrazić sobie sytuacje, w których takie bransoletki na niewiele się zdadzą, ale rzeczywiście w wielu momentach mogłyby pomóc, zwłaszcza przy więcej niż jednym dziecku - jak myślicie?