źródło: Wikipedia

Już po raz trzeci moja stęskniona dusza daje odczuć, że oto przyszedł maj – a z nim rocznica wylotu do Japonii. Trzecia. W pierwszym odruchu, myślę „rety, kiedy to minęło?”, po czym patrzę na stojącą przy szafce Zosię i uświadamiam sobie, jak wiele przyniósł ten czas… I że to rzeczywiście było tak dawno.

Mam takie specyficzne symptomy majowej choroby (nie, nie chodzi o to że nadal jestem przeziębieniowo- pociągająca ;)) Świadomość jest z tego procesu wyłączona – nie wyczekuję, nie mam przypominajki w telefonie, ani kółeczka w kalendarzu. Po prostu nagle zaczynają nachodzić mnie wspomnienia. To tu parę myśli, to tam, to herbatę zaparzę z większym uczuciem, to jedzenia zapragnę, to radio japońskie w słuchawkach włączę, to Zosi „maru maru” puszczę, to zastukam do kogoś ze znajomych by zapytać co słychać… I raptem, jakby świat dał mi pstryczka w nos, dociera do mnie skąd to wszystko. Maj! Tych parę dni – tuż przed wylotem i tych parę pierwszych w Japonii – zostawiło we mnie niezatarty ślad. To wtedy, tuż przed wylotem, zeszliśmy się z moim obecnym mężem. To wtedy w moim życiu zapanował największy kocioł, który miał zdefiniować na długo kim jestem, czego pragnę, gdzie jest moje miejsce. Wtedy też zderzyłam się z rzeczywistością znaną z opowieści, filmów i stereotypów – i dałam się tej rzeczywistości zachwycić.
Nie lubię pustego gloryfikowania Japonii. Kraj jak kraj, ma wiele cech, zalet i wad, ludzie też przecież są różni. Nie byłam wielką fascynatką nigdy. Owszem, kochałam Studio Ghibli, lubiłam niektóre anime i – zaledwie parę miesięcy przed wylotem – niepojętym zrządzeniem losu zaczęłam się uczyć języka. Ale hobbystycznie, bez planu ani ciśnienia. Miałam, po mamie chyba, ogólną sympatię i szacunek do kultury Japonii, ale nie zgłębiałam jej specjalnie. A jednak jakoś tak wyszło… Ciąg kolejnych wydarzeń całkiem niespodziewanie zaprowadził mnie właśnie tam. A co jak co, ale herbaciana już się przekonała, że nie ma czegoś takiego jak „przypadek” :)
I choć nie lubię tego masowego uwielbienia, jakim się w ciemno często Japonię obdarza –sama temu uległam. Tyle, że nie w ciemno. Pokochałam. Bo czasem tak po prostu jest, że coś nam „zaskoczy”. Takie wewnętrzne „klik!” – i okazuje się, że nagle nasz „kawałek układanki” znalazł się we właściwym miejscu, nie ważne jak bardzo odmiennym od spodziewanego. Nagle wysiadłam po drugiej stronie kuli ziemskiej, na jednym z największych lotnisk na świecie i, kompletnie niespodziewanie, byłam w domu. No, w przedsionku może (bo "dom" jest na Kiusiu), ale jednak ;)


Ależ się rozpisałam! Przepraszam – taka domena tych majowych dni, że temat krąży mi po głowie stale i zdaje się nie mieć końca… ;)

A przecież miało być o karpiach! No to będzie ;)
5 maja w Japonii obchodzi się Dzień Dziecka. Ale tylko oficjalnie. Bo tradycyjnie obchodzi się wtedy Dzień Chłopców, znany pod nazwą Tango no sekku. Nie dajcie się zwieść, dziewczynki bynajmniej nie są pokrzywdzone – swoje święto mają 3 marca (Hinamatsuri). 5 maja zatem rodziny tradycyjnie modlą się o zdrowie i dzielność swoich męskich potomków.
Tego dnia na przydomowe maszty wjeżdżają piękne karpiowe proporce:) pierwszy od góry, tradycyjnie jest czarny i oznacza ojca, a pozostałe przypadają na synów – niektórzy obecnie uznają, że karp drugi, czerwony najczęściej, jest dla matki. Prócz masztów, proporce wiszą niekiedy poprzecznie nad ulicami, nad rzeczkami, na balkonach i antenach… Dlaczego karpie? Cóż, w kulturze Japonii karp, jako ryba silna, niezwykle energetyczna, zdolna do pokonywania silnego, przeciwnego nurtu, nawet kaskad, uosabia pożądane cechy męskie – ambicję, siłę, wytrwałość :) Pierwsze Tango no sekku każdego nowego chłopca w rodzinie, wiąże się z powieszeniem kolejnego karpia i jest szczególnie celebrowane. Prócz kolorowych koi, do obchodów należy również wystawianie w domach dekoracji, takich jak hełmy, komplety zbroi (prawdziwe lub miniaturowe ;)), broń, a także lalki wojowników (lalki japońskie to temat-rzeka, mam nadzieję kiedyś napisać o tym osobnego posta). Chłopcy są ponadto obdarowywani tradycyjnymi przysmakami.

Czy widziałam obchody święta na żywo? Nie, przyleciałam bowiem dzień później :) Ale widok powiewających proporców pamiętam jakby to było dziś… Jeszcze 9 maja kiedy dotarłam do Kurogi, gdzieniegdzie na masztach były zawieszone (m.in. karp Yamato, najmłodszego, 2-miesięcznego członka rodziny u której zamieszkałam). Widok przepiękny… i w jakiś sposób bardzo „podniosły”. Żeby było zabawniej, na żadnym zdjęciu tego nie uwieczniłam - naiwnie sądziłam, że jeszcze będzie okazja ;)


6 maja Herbaciana zjawiła się w Tokio. W zasadzie przez Tokio tylko śmignęła, w drodze na szkolenie nieopodal – do Hinode, by 9 maja lecieć na Kiusiu i tam spędzić niesamowite 3 miesiące. Żeby oddać choć część tych uczuć i obrazów, zamieszczam parę zdjęć:)


Bakeyashiki - 140-letni dom samurajów w Hinode, tutaj mieliśmy szkolenie

Kuniaki-san, wspaniała rodzina która niespodziewanie przygarnęła mnie na jedną noc, mimo że Kayo była w ciąży, dopiero się przeprowadzili i mieli tej nocy gości... Cudowni ludzie!

Ogrody wokół światyni Meiji - i ot, taka sobie brama :P 
dziedziniec świątyni Meiji

przepiękna panna młoda...

Trzeci ślub który widziałam tego dnia ;D

szalejemy na Asakusa ;)

żeby wróżba była pomyślna, trzeba zawiązać ją jedną, w dodatku lewą ręką... ;)


Tokio nocą - widok z Roppongi Hills

na dachu Roppongi Hills

a to już Fukuoka-ken, widok tuż za domem


z widokiem na Kasaharę



Ot,
skrawek raju. :)

12 komentarzy:

  1. Japonię też koniecznie chcemy odwiedzić. A tym postem zachęciłaś mnie jeszcze bardziej :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polecam, polecam bardzo! zwłaszcza Kiusiu... :)

      Usuń
  2. O, rany - no to się dowiedziałam, skąd te tytuły w języku dalekowschodnim, tytuł itd. Ale zdjęcia mówią wiele: nie dziwota, żeś wsiąknęła. Naprawdę. Ze zdjęć wynika, że jest dokładnie tak, jak na filmach :D (mam nadzieję, że obcokrajowcy oglądając filmy Barei nie sądzą, że tak jest w Polsce... to poczucie humoru powinno zostać między nami, Polakami :P)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. prawdę mówiąc, to te zdjęcia mówią bardzo niewiele, bo to gdzie wsiąkłam, to Kiusiu... Tokio zupełnie nie dla mnie, choć do pozwiedzania atrakcyjne :) Ale zbyt szalony pęd tam jest, i komunikacja zabójczo droga. Fukuoka, choć też duża, jest znacznie, znacznie spokojniejsza i milej się zwiedza :) Chciałabym bardzo Kioto zobaczyć kiedyś... ech :)

      adnotacją o Barei rozbroiłaś totalnie :D

      Usuń
  3. Pisałam już, że CI zazdroszczę?
    Więcej fotek!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie ma co zazdrościć, tylko pakować Alka i męża, i srrru! :D
      (no doba, najlepiej jeszcze porwać na miejscu jakiegoś Japończyka z ichnim prawem jazdy i fotelikiem dziecięcym, i wtedy dopiero "srrruuu" :P)

      a fotek przy okazji różnych wpisów na pewno się trochę jeszcze pojawi ;)

      Usuń
  4. Pięknie. Dobrze, że przychodzi taki czas. Bardzo dobrze! Zawsze warto sobie coś poukładać, powspominać, posegregować i podsumować :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. gorzej, jak te czas wykręca kiszki tęsknotą... ale przynajmniej motywuje do działania, by tak życiem pokierować, by z rodzinką tam wrócić jeszcze... :)

      Usuń
  5. Wow... Nic więcej nie jestem w stanie napisać... Podziwiam, i rozmarzam się na całego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. bo świat jest, kurczę, taki piękny, a wyrwać się by go podziwiać wcale nie jest tak łatwo, zwłaszcza gdy ma się dzieci...
      też się rozmarzam... :)

      ale spełniajmy te marzenia, a co!

      Usuń
  6. Ależ widoki i w ogóle bardzo Cię podziwiam za pasję którą czuć. Imponują mnie ludzie z pasją i motywują do działania. Dziękuję :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. o pasji to u mnie pod dostatkiem ;)
      jeśli do czegoś zmotywowałam, to bardzo się cieszę! :D

      Usuń

PS. Jeśli nie chcesz się logować, wybierz opcję "Nazwa/adres URL" i wpisz swoje imię