Jaskiniowiec przepoczwarzony

Victoria Tuaz, by Cyril Lagel

Piątkowy wieczór. Luby mój Jaskiniowiec poszedł oddawać się typowym prehistorycznym rozrywkom w męskim gronie (gry kościane i te sprawy ;). Jego kobiecie przypadło więc w udziale pilnowanie domowego ogniska, lulanie dziecięcia i inne prace jaskiniowe. Ot, sterta odzieży czeka na okładanie rozgrzanym żelastwem, mięsiwo spogląda sugestywnie nieruchomym okiem czekając na doprawienie, a kurze śmieją mi się bezczelnie w nos...
Herbaciana wykąpała, nakarmiła i ululała dziecię, po czym ułożyła je pod bokiem czuwającego czworonożnego sprzymierzeńca. Zakasała rękawy, przewiązała włosy, szykując się do boju niczym Rambo... i spojrzała w lustro.
Wydała z siebie niemy okrzyk, o iście prehistorycznym brzmieniu: (cenzura jaskiniowa)!

No bo z karykaturalnym Rambo miała faktycznie więcej wspólnego, niż z jaskiniową pięknością, niestety. Rambo w rozumieniu ogólnego zapuszczenia i powykrzywianej facjaty, nie muskularności, rzecz jasna.



Faktycznie, ostatnimi czasy lustro jakoś nieczęsto bywało w moim polu widzenia - a kiedy bywało, to tylko podczas zabawiania Zochy. Zamiast stosowania jakiegokolwiek pakietu pielęgnacyjnego, brałam jedynie szybki prysznic, pomijając nawet późniejsze balsamowanie, masaż, cokolwiek. Faktycznie powiało epoką kamienia... A kiedy miałam czas do dowolnego wykorzystania oddawałam się uparcie we władanie wewnętrznego leniwca, i zalegałam z książką w wannie, zamiast masować się szczotą ryżową. Niech mnie! Tylko o włosy dbałam jak należy, ale tony kłaków na poduszce, szczotce i w maleńkich rączkach córci były wystarczająco dobitną motywacją. Dobrze, że choć na tym polu odnotowałam zwycięstwo (niech żyje biovax i olejowanie!). No i chwała karmieniu Ssaka, bo bezwstydne łasuchowanie uchodzi mi nadal bez skutków ubocznych. Ale stan ogólny herbacianej określić muszę jako zszarzała, sflaczała dętka. Twarz anemiczna z lekka, oczy przekrwione, w pandopodobnej osłonie, zaskórniki i ogólny smęt. Nawet pełniejszy zarys piersi u góry, który z daleka można by wziąć za kuszący, z bliska okazuje się być przeoczonymi powracającymi guzkami...

O nie nie, tak to nie będzie!

Zmiana planów.
Oto wieczór jaskiniowego SPA!

Na ciężki przypadek, trzeba sprawdzonych sposobów:

1. Naprzemienny ciepło-zimny prysznic z masażem rękawicą/ szczotką ryżową
2. Peeling o bajecznym zapachu latte:
dwie czubate łyżeczki kawy mielonej, łyżeczka balsamu do kąpieli Babydream fur mama, opcjonalnie płaska łyżeczka cukru trzcinowego
(po rozgrzaniu i delikatnym rozmasowaniu guzków wyszło mi latte z podwójnym mlekiem...;P)
3. Wmasowanie w ciało olejku Babydream lub dowolnego innego, o dobrym składzie (w sumie punkt niekonieczny, bo po peelingu z balsamem Babydream skóra jest aksamitna i nawilżona... ale to ciężki przypadek jest, jak pisałam)
4. Magiczny peeling twarzy- pogromca zaskórników (wcześniej na twarz warto położyć mocno ciepły ręczniczek, żeby pory się ładnie pootwierały):
gałka muszkatołowa, najlepiej świeżo zmielona/starta + odrobina mleka 
5. Dla skóry jak jedwab - maseczka z zielonej herbaty matcha:
łyżeczka matcha + kilka kropel wody, około 20' na twarzy, szyję i dekolt, zmywane ciepłą wodą
efekt- zbawienny!!! <3

źródło
6. Olejek arganowy delikatnie wmasowany w skórę twarzy
7. Rzęsy przeczesane olejkiem rycynowym
8. Kubek ciepłej, zielonej herbaty (najlepiej gyokuro), dla pełni szczęścia i antyoksydacyjnego wsparcia wewnętrznego... :)


Herbaciana już nie straszy!
i może nawet jutro mąż poprosi mnie do tańca, kto wie?
:)

Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zaprosić na powrót Leniwca, chwycić książkę i odprężyć się...

p1

Dzień Legalnego Obżarstwa!

Oto dzień, gdy nawet media przesycone pochwałą zdrowego stylu życia od rana głoszą peany na cześć pączków... Obżartuchowe wiadomości pączkują nam w uszach, a oczy bombardowane są obrazami bezkresu tac faworków, oponek i pączków.
Dziś łasuchowanie jest trendy. Dziś nie trzeba być fit. Dziś zamiast kalorii liczymy zjedzone pączki.

Innymi słowy - raj! ;)


My dziś może z pączkami nie szalejemy, bowiem objedliśmy się wczoraj (i właśnie zamieniamy je podskórnie w zgrabne oponki...;P) - Matula herbacianej zrobiła takie cudne, że nadal uśmiech nasyconego pączkogłodu nie znika nam z twarzy- aczkolwiek parę sztuk też na dziś nam zostało ;]

Jednak wiecie, mamy w domu takiego jednego Małego Głodomorka, toteż szaleństwa wysokokaloryczne i niezdrowe mogą mieć swoje 5 minut dopiero wieczorem. A za dnia nawet Tłusty Czwartek wygląda u nas tak:


Zdrowo z przymusu, smacznie z natury! ;)

Lecz hitem dnia dzisiejszego nie jest, o zgrozo, Pan Pączek, a Pan Dzióbek.
Bowiem Zosia, której klasyczna minka wygląda tak:


...a znacznie rzadziej prezentowana, za to neutralna, wygląda tak:


upodobała sobie od wczoraj minkę nową, świeżutko odkrytą i jawnie nadużywaną...
Proszę Państwa, oto Dzióbek:


Zdjęcia nie oddają uroku, niestety, ale Dzióbek wygląda przekomicznie, musicie mi wierzyć na słowo... ;)

Tak natomiast prezentuje się dziecię, dla którego siedzenie to już nudny przeżytek - a jak dostrzegło na horyzoncie sałatkę z brokułami, to już nóżki same się rwały:


...bo grunt to dobra motywacja ;)

Do pełnienia funkcji Zosieńkowej podręcznej podpórki potrzeba jednak zapasu sił - pora zatem na bezwstydne cieszenie się chwilą dla Łasucha ;] a że herbaciana z niewyjaśnionych przyczyn od porodu stała się nałogowym pączkożercą, czas przerwać pisanie i skryć się za zasłoną milczenia... ;) Om nom nom nom..........
Smacznego! Znaczy, khm, dobranoc... ;)))

p1

8 miesiąc cudów - Start! (i 8/52)

Intensywny ten nasz luty! Wiosna pełną gębą, bazie na gałązkach, ptaki szaleją, życie ruszyło pełną parą... Pewnie znowu zima wróci w maju. 
Ale póki co jest czym się cieszyć - nawet jeśli z ograniczonym zaufaniem ;) Wiosenne spacery z Zośką... rety! Z jakim zachwytem biegają te niebieskie oczyska po wszystkim wokoło! Jak toto się wyciąga by lepiej widzieć, główką kręci jak peryskopem, wyciąga rączki, łapie bazie, głaszcze korę... Już chyba wie, że wiosny nie da się nie lubić :D


Dzisiejszy post jest sponsorowany przez Delfinka Sonny Angel - co znaczy że minęło nam 7 cudnych, wspólnych miesięcy :) post jest, ma się rozumieć, sponsorowany jest jedynie na modłę Ulicy Sezamkowej, bo Aniołki "sponsoruje" Zosieńce babunia... ;)


...pisałam Wam już, że co miesiąc Zosia dostaje kolejnego Aniołka do kolekcji? Pierwszy roczek upływa pod znakiem zwierzątek "okołowodnych", czyli seria Marine - to chyba ze względu na herbaciane zboczenie hydrobiologiczne... ;)



No dobra, aniołki aniołkami, a przecież nie o tym miało być!
8 miesiąc rozpoczął się nam pod znakiem sprężynowania... Zosia rwie się do wstawania, a najlepszą zabawą w ciągu dnia jest trzymanie jej pod paszkami, podczas gdy Rumcajs nasz kochany staje, odbija się i kica. Generalnie wygląda to przekomicznie. Mniej dobrze bawią się moje ręce, bo to już niebagatelny ciężar, a Zosia nie usiedzi już dłużej niż minutę, tylko wypycha brzuszek do przodu i prostuje nóżki... 
Prócz tej ruchliwości i ciekawości świata, wyraźnie zaznacza się Zosieńkowa ciekawość smaków. Obecnie kulinarne starcia smaków wygrywają: brokuły, banany, cukinia, pieczywo, masełko i naleśniki. Ale Zosia raczej nie wybrzydza ;)
Brak rewolucji w rozwoju mowy, Zosia zdaje się być zbyt zaaferowana odkrywaniem świata i nadal dominują ogólne okrzyki zachwytu i zadziwienia. Ale dużo czytamy i rozmawiamy, więc mam nadzieję to z czasem również uzna za godne uwagi ;)
...a może po prostu będzie jak w kawale o kompociku ;) Znacie? powtórzę za (nie)typową Matką Polką:

Przez osiemnaście lat, pewni rodzice myśleli, że mają niemego syna. Syn ów nie powiedział nigdy ni słowa. Aż do swoich urodzin, na których, ni stąd ni zowąd, zapytał: a gdzie kompocik? Matka w szloch, toż to cud! Prawdziwy cud! 
Ojciec płacze z radości i krzyczy: synu, ty mówisz!! 
A syn, najspokojniej na świecie: mówię, no i co? 
Ojciec: jak to "i co"?! Byłeś niemową ! Po osiemnastu latach w końcu przemówiłeś... 
S: nie, nie byłem 
O: to dlaczego się nigdy nie odzywałeś? 
S: bo kompocik był.

Urok żelaznej logiki. :P
...no właśnie, może po prostu brokułów musi zabraknąć? jak myślicie? ;)

a to zdjęciowy unikat - spacer w wózku!
Aaa, zapomniałabym! 8/52 - "Tatusiowa Córeczka" :)


słówko komentarza:
Otóż mieliśmy gości w sobotnią noc, skutkiem czego spać poszliśmy dopiero o 3 nad ranem, co jest morderczą godziną dla herbacianych, wiecznie niedospanych rodziców... Zosieńka, wyspana i radosna, zmusiła matulę swą do wstania o 6 rano, a że wspólne niespanie wcale by nie pomogło, dałyśmy pospać tatusiowi - zbudziłyśmy go dopiero kiedy trzeba już było jechać na basen. Po basenie jednakże herbaciana padła. Dosłownie. A Zosia, z niewyjaśnionych przyczyn, nie. Luby chciał mecz obejrzeć, ja zamierzałam pójść z córą na spacer... ale lunatykowanie z dzieckiem nie byłoby dobrym pomysłem, co zauważywszy mąż opatulił mnie kocykiem i zmienił plan dnia... Wstałam po 3 godzinach (no, w międzyczasie miałam raz dziecko u piersi, ale ledwie przez mgłę mi to świta) i zastałam męża czytającego Zosi bajkę, w domku wypełnionym aromatem spaghetti bolognese... Tak. Luby dał mi sen, zajął się dzieckiem, zrobił obiad i pozmywał... 
Dlatego właśnie była to niedziela Taty i Córy :) nooo i mojaa..... ;]

p1

Senne utulanki, czyli co nam nocą gra...

...no dobra, może niezupełnie "gra", raczej "nuci pod nosem"... ale w każdym razie - muzycznie :)

Macie swoje ulubione kołysanki? Może jakieś melodie, które pamiętacie z własnego dzieciństwa? A może takie, przy których Wasze maleństwa najlepiej zasypiają? :) Czy też takie, które po prostu lubicie czasem usłyszeć?

Zosieńkę co noc utulam do snu śpiewająco (korzystam, póki nie ma zapędów krytyka muzycznego i nie bojkotuje matczynego fałszowania ;)). Ten wieczorny rytuał został nam jeszcze z pierwszych miesięcy, kiedy jedynym skutecznym sposobem na ukojenie kolkowych niepokojów było otulenie, noszenie i nucenie do uszka... W zasadzie obecne Zosieńkowe zasypianie niewiele się różni... ale trwa znacznie krócej ;)


Przedstawiam Wam zatem TOP 10 kołysanek w rankingu Zochy! :D (kolejność przypadkowa, pogrupowane w 3 kategorie)

Melodie mojego dzieciństwa


1. Zachodźże słoneczko, vel. Bandoska - kołysanka, którą nuciła mi mama, zawsze mnie wzrusza... 

2. Śpij kochanie - druga z czasów mego dzieciństwa, która zapadła mi w pamięć :)

3. Chrapu chrap - trzecia z mojej młodości :) z przefajnej płyty gramofonowej "Spotkania dobrych znajomych"
do posłuchania TUTAJ  (blogger z niewiadomej przyczyny blokuje załączenie jako klip)


Nutki japońskie

4. Yume no sekai he - oryginalna, japońska wejściówka Muminków, nr 1 na uspokojenie Zosi! nasza domowa "melodia ratunkowa"

5. Arrietty's song (jap. ver.) - z filmu Tajemniczy Świat Arrietty, piękny film i piękna muzyka... delikatne celtyckie brzmienie i japoński język, ach! w moim wykonaniu traci na uroku, ale Zosi i tak się podoba ;)

6. Saoyonara no natsu - z filmu Kokuriko zaka kara



Utulanki


7. Siwa chmurka - z płyty "Kołysanki- utulanki" Turnau&Umer

8. Już gwiazdy lśnią - j.w. :) klipu nie znalazłam...

9. Uczucia - Michała Bajora, bardzo kojący tekst, pasuje nam bardzo

10. Bursztynek - tę śpiewa Tatuś, zostało Mu z czasów kiedy śpiewał do brzuszka ;)



A poza rankingiem - dziś Zosia zasnęła nam na niespodziewaną, popołudniową drzemkę, przy  Metallice - The Unforgiven ;) nie wiem tylko, czy okazała tym samym znudzenie utworem, czy zachwyt.. 

Co przywodzi mi na myśl ponadprogramowy punkt 11... 

Co myślicie, trenować i włączyć do repertuaru? ;)))

Słodkich snów :)

p1

Nie miała matka kłopotu, wstawiła dziecku łóżeczko... (&7/52)

...konkretnie 1,5 tygodnia temu je wstawiła. Do pokoju, który dotąd był naszą sypialnią, tym samym zamieniając go definitywnie w pokój dziecięcy. Nasze łóżko wybyło tedy do pokoju dziennego, co ma jedną, zasadniczą wadę...
Wieczory. Te wieczory, kiedy Zosieńka już tuli się do poduszki, a my bardzo intensywnie żyjemy, starając się nadrobić czas. Załatwić pranie, prasowanie, gotowanie, ale też poczytać, pobyć razem, obejrzeć film, czy pograć ze znajomymi w planszówki. Dotychczas Zosia zasypiała w łóżku, ja tylko kładłam się obok, gdy zasygnalizowała głód - po czym bez trudu wymykałam się do pokoju. A teraz? Logiczne wydawało się zostawianie jej w łóżeczku, dopóki nie będziemy kładli się do naszego łóżka. Logiczne, prawda?

Nie dla niej.

Zosia lubi swoje łóżeczko. Sówki są wesołe, i sznureczki można pociągać, i powiercić się można, i szczebelki łapać, i podgryzać...



W dzień nawet całkiem fajnie w nim spać. Ale noce? Nocą śpi się w łóżku, wiadomo.
I Małej nie ma jak oszukać.

Od ponad tygodnia mamy nocne atrakcje, co jest dla mnie przykrą nowością. Pierwsze karmienie nocne, przeważnie około 22-23: wyjmuję Zosię z łóżeczka, karmię, ona przysypia spokojnie... a potem mam 1,5-2 godziny noszenia dziecka, śpiącego słodko, ale wyjątkowo stanowczo protestującego przy każdej próbie odłożenia do łóżeczka. Próbowałam wszelkich konfiguracji, długo zwlekałam, odkładałam najdelikatniej... i nie, po prostu nie, no jawny bojkot. Za każdym razem, jak tylko kładłam się z nią wtedy w naszym łóżku, nawet powieka jej nie drgnęła, spała jak susełek - ale nie zawsze da się tak na hurra spakować dzienne manatki i być ot tak gotowymi do spania, zważywszy na to, że w pokoju w którym stoi łóżko toczy się całe nasze życie, także towarzyskie.

Najpierw tłumaczyłam sobie, że Zosieńka po prostu chce się do nas tulić. Ale już wiem, że chyba nie tylko - ona po prostu nie akceptuje łóżeczka do nocnego snu. Skąd wiem? Ano, wczoraj miałam już dość, wykończona zapowiedziałam mężowi, że nie dam rady dłużej tak - i rozłożyliśmy w sypialni kanapę. Zosia po kąpieli położona została na kanapie, opatulona i spokojna, z Yuko czuwającą obok. Pierwsze karmienie? Położyłam się przy niej, nakarmiłam, ucałowałam i wróciłam do gości... Drugie karmienie? Tak samo. Później tylko śpiące dziecię przełożyłam do naszego łóżka.
Gdzie teraz śpi? Na kanapie, pod czujnym okiem kota.

A ja w końcu nie boję się, że na głos Zosi wejdziemy natychmiast w tryb awaryjny, przerywając wszystko i z miejsca zarządzając domową porę snu, mroku i ciszy...;)

Przyznać jednak muszę, że cała sytuacja z łóżeczkiem nauczyła nas nic nie odkładać wieczorową porą na później i być gotowymi do snu znacznie wcześniej niż dotąd, to przydatne, nie powiem ;) Czasem potrzebny jest taki donośny głos, który oznajmi, że TERAZ JUŻ CZAS SPAĆ. Natychmiast.


A tak z innej beczki - pamiętacie maskotki Popples?
O takie:
źródło
Uwielbiałam je, dziecięciem będąc! Jak uroczo zwijały się w kuleczki... :) Wczoraj u herbacianej matuli wyciągnęliśmy moje Popluski (tak, tak je nazywałam, dopiero dziś odkryłam że po polsku zwą się "Chlupotki"), Zosia była zachwycona!

Wczorajszy portrecik 7/52, w rolach głównych Kwiatek i Popples:



p1

Ciasteczkowy Potwór zielenieje z zazdrości!

...wczorajszy wieczór upłynął nam naprawdę pysznie! Już mi wcale nie żal kina ;)
Zosieńka po całym dniu dzielnego pomagania matuli, z radością zanurzyła się w wannie ciepłej wody - radość okazała oczywiście wychlapując połowę wody na podłogę w łazience ;) Wygrzana, pachnąca, wymasowana olejkiem i wygłaskana, zjadła, po czym pięknie usnęła :) Taki prezent nam zrobiła, kochana... ;)
A wtedy przyszła kolej na rozpieszczanie herbacianej przez męża - tak, Miły mój zrobił kolację! I to nie byle jaką: chilli con carne. Ba, mało tego - to było TE chilli con carne, które było moją ostatnią ciążową zachcianką (na tyle silną, że mimo silnych skurczów pojechaliśmy po wołowinę, jednak nie dość silną, bo Luby zrobił je, gdy już był Ojcem...) i czekało na mnie w zamrażarce, do wczoraj! Pierwszy kęs wołowiny po ponad pół roku? YUM! Zamrażarkowe leżakowanie widocznie jej służy... ;)) A w kieliszkach napój aloesowy... Mrrr <3

Ja też nie pozostałam dłużna, bo na deser były ciacha.

źródło


Co jest najlepsze dla mojego kochanego Ciasteczkowego? Oczywiście klasyczne chocolate chip cookies z przepisu Nigelli Lawson :) niezawodnie pyszne! Przepisu podawać nie będę, bo wielokrotnie był powielany w sieci, np. TU :) ale polecam gorąco! Robią się szybko, znikają jeszcze szybciej...


Ale to w końcu mąż herbacianej... jakież więc ciacha mogłyby uświetnić walentynkowy wieczór, jeśli nie herbaciane? Zielone, a w dodatku całkiem wykręcone! ;)


Kruche ciasteczka herbaciano-migdałowe, bardzo maślane, rozpływające się w ustach... ku memu najszczerszemu zdumieniu, Mężowi smakowały nawet bardziej niż klasyki z czekoladą!

Jasnozielona część:

  • 1/3 kostki masła
  • 2 1/2 łyżki stołowej cukru pudru
  • 1/2 szklanki mąki pszennej (u mnie typ 650, ale może być tortowa)
  • 1/3 płaskiej łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki herbaty matcha 
  • szczypta soli
  • 2-3 krople olejku migdałowego
  • *ew. 1/2 żółtka jaja
Ciemnozielona część:

  • 1/3 kostki masła
  • 3 łyżki stołowe cukru pudru
  • 1/2 szklanki mąki pszennej
  • 1/3 płaskiej łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1 czubata łyżeczka herbaty matcha
  • szczypta soli
  • *ew. 1/2 żółtka jaja
Przygotowanie obu części jest jednakowe:
Masło ucieramy z cukrem pudrem, dodajemy żółtko (jeśli chcemy by ciasteczka były nieco bardziej kruche) i olejek migdałowy. W osobnej misce mieszamy mąkę z proszkiem do pieczenia, solą i herbatą. Powoli wsypujemy mąkę do masy maślanej, mieszając dokładnie. Następnie robimy z masy kulkę, pakujemy w folię i do lodówki na godzinkę. Po upływie tego czasu wyciągamy nasze zielone kulki i bierzemy w obroty tę ciemniejszą ;) Rozwałkowujemy ją na grubość ok 5 mm (wałkujemy jak zwykle w przypadku ciasta kruchego - przez folię), starając się nadać ciastu mniej-więcej prostokątny kształt. To samo robimy z jaśniejszą porcją ciasta, po czym warstwę jasnozieloną kładziemy na ciemnozielonej i zwijamy jak sushi :) (polecam dosłownie jak sushi, najlepiej na macie bambusowej - bo tak zwyczajnie ciężko jest ciasno zwinąć, u mnie były zbyt luźno). "Rolkę" owijamy folią spożywczą i znów odkładamy do schłodzenia. Po około godzinie wyjmujemy i kroimy w krążki o grubości ok 1 cm (no, może 8 mm). Układamy je na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia i wkładamy do piekarnika rozgrzanego do 190 stopni C. Pieczemy do lekkiego zbrązowienia spodu, ok 12-15 minut. 
Z ciepłą, zieloną herbatą są obłędne...
o, takie obłędne!


PS. Dalsza część programu została przerwana przez nasze cudne Dziecię, które uznało, że 3 godziny walentynkowania powinny były rodzicom wystarczyć aż nadto - i czas już do łóżka. Razem, a jak! :)
Ostatnio tak ma, że bojkotuje spanie oddzielnie od ok. 23.00... ale może to i na zdrowie nam wyjdzie... Tylko musimy pamiętać, by niczego nie odkładać na później ;)

p1

Na fali przesłodzenia około-walentynkowego

źródło

Jedni na Walentynkach słowne psy wieszają, inni uwielbiają różowo-serduszkowy klimat. A mnie tam w zasadzie jest wszystko jedno... Chyba wyrosłam z serduchowego czaru, jednocześnie uodparniając się na komerchę.
No bo okazywać sobie uczucie warto na co dzień, randki najlepsze są bez okazji, a prawdziwą magią miłosnych upominków są zwykle niespodzianki - walentynki narzucając wszystko w pakiecie, zabierają większość uroku. Podoba mi się za to bardzo świętowanie japońskie, czyli obdarowywanie płci brzydszej własnoręcznie przez płeć piękną zrobionymi czekoladkami (nie ma strachu, panowie mają okazję zrewanżować się miesiąc później, w Biały Dzień).
Ale walentynki to dla mnie kartki. Przedwczoraj, szperając we wszelkich ważnych dokumentach, trafiłam na pierwszą walentynkę od mego męża (wtedy jeszcze nawet nie narzeczonego ;)) i wiecie, to naprawdę rozbraja :)

Sądziłam, że w tym roku zignorujemy ten dzień - czasu nie ma, kasy też nie, za to niewątpliwie jest Dziecię. Ale okazało się, że mój Miły miał Plan. Herbaciana matula nieco spsuła niespodziankę, bo przy mnie, niczego nieświadomej, potwierdziła że przyjedzie zająć się Zosią ;))
Ale prawdziwym psujem okazała się sieć kin Helios.

Wiecie, z nas są straszni filmoholicy. Z męża bardziej, ale herbaciana dzielnie stara się dotrzymywać mu kroku. A czas ciążowo-niemowlęcy nie sprzyja wypadom do kina... W ciąży w kinie było mi za głośno, a po porodzie, cóż...;)
Tym sposobem ostatnie filmy, które obejrzeliśmy w kinie, to obie części Hobbita... tak, w rocznym odstępie. Tyle. Co prawda w dom nadrabiamy ile się da, ale kino to jednak kino... Zatem to, że Miły mój zaplanował japońszczyznę i kino, to nie jakiś walentynkowy banał, tylko odpowiedź na potrzeby serc ;)
Niestety plan na jutro całkiem się pozmieniał. Albowiem kiedy parę dni temu chcieliśmy sprawdzić repertuar i zrobić rezerwację, okazało się, że wpisany był wyłącznie "Maraton Walentynkowy" - czyli noc ckliwości. Nie dowierzając, zadzwoniliśmy do kina spytać, czy repertuar na ten dzień okroili do maratonu. Sympatyczna pani powiedziała, że niezupełnie, że kilka filmów będzie granych normalnie, po czym wymieniła w zasadzie te same ckliwości co podczas maratonu. No ładnie. Nie pozostało nam nic innego jak tylko przełożyć wyjście na inny dzień, bo "Zimowa opowieść" raczej nie trafia w nasz gust kinowy...
Odwołaliśmy babcine pilnowanie Zosi, umówiliśmy na jutro fachowca i uznaliśmy, że porandkujemy innego dnia.

I wiecie co?
Helios przywrócił normalny repertuar na jutro. Szlag by ich.

źródło

Ale nie ma tego złego ;) Jutro mam w planie pieczenie z Zochą ciasteczek - i zaopatrzenie się w jakiś dobry, naprawdę dobry film :)


Off top: 
Frustracja aktualna: dlaczego, no dlaczego moje dziecię postanowiło ignorować poranne drzemki? Zasypia, a jakże, a śpi caaaaałe 15 minut, w porywach do 25... Śniadania nawet nie skończyłam, kurka...
wyspałam się!

p1

...a jeśli każdą chwilę możesz przeżyć jeszcze raz?

Miewacie czasem takie chwile zatrzymanej w czasie zadumy? Takie, gdy robicie krok w tył, by spojrzeć na dany moment życia, nasycić się jego barwami, będąc świadomym ulotności? Kiedy chcecie nie tyle na modłę Fausta krzyczeć "chwilo, trwaj!", lecz nieco spowolnić bieg czasu, by nie uciekał tak szybko, zabierając cząstki nas i tych dni?
Nie jestem typem nostalgicznym, nie lubuję się w rozpamiętywaniu, w rozciąganiu życia, czy przesadnie egzaltowanym syceniu się wszystkim. To te całe bycie matką tak na mnie wpływa.
Bo zupełnie czym innym jest przyjąć i zaakceptować upływ czasu i przemijanie własnego życia, a co innego pogodzić się z tym, jak mijają nasze chwile z dzieckiem, odchodząc w niebyt. No dobra, może nie w niebyt, bo we wspomnienia, nawet jeśli tylko moje...

2-tygodniowa Zosia

Przyłapałam się ostatnio na tym, że czasem tulę Zosię o tę minutę dłużej niż zwykle, wdycham jej zapach albo łaskoczę dłużej, ciesząc się jej śmiechem... by mieć złudzenie, że mogę na dłużej zatrzymać te chwile.

Chyba po prostu uświadomiłam sobie jak potwornie szybko mija ten czas...

Gdzieś z tyłu głowy ciągle siedzi mi irytująco-tykająca myśl, że dzieci rosną szybciej, niż my się starzejemy i zbyt szybko minie czas bezczelnie długaśnego tulenia, obcałowywania, wspólnego spania... Czas, kiedy wszystko, czego dziecku trzeba do szczęścia, to my.
Jak często my przytulamy swoich rodziców? Za mało, prawda?

źródło

Znacie już film "Czas na miłość"? To właśnie z jego plakatu jest tytułowe pytanie...
Co jeśli każdą chwilę możesz przeżyć jeszcze raz?
Film jest rewelacyjny. I w zasadzie nie ma się co dziwić, bo to pysznie uczuciowe kino brytyjskie twórcy "Love actually" i "Nothing Hill" - czyli z gwarancją podania miłości w najprostszej, nieprzesłodzonej, idealnie zbalansowanej formie. "Love actually" to film mieszczący się stale, niezmiennie w mojej TOP10 filmów wszechczasów. A "About time" (czyli właśnie "Czas na miłość" - tyle że jak zwykle polski tytuł chrzani sprawę) spokojnie trzyma jego poziom.
Mamy historię chłopaka, który dowiaduje się od ojca (Bill Nighy!), że mężczyźni w jego rodzinie potrafią cofać się w czasie. Fajna zdolność, trzeba przyznać :) I zdawać by się mogło, że właśnie to będzie kluczowy element filmu. A nie jest -i w sumie całe szczęście, bo nie jest zarysowany nawet w połowie tak dobrze jak np. w "The time traveler's wife". Za to mamy piękny film o tym, jak żyć, by nawet mogąc podróżować w czasie, nie chcieć tego robić... Gdyby to było hollywoodzkie kino, mielibyśmy szalone zwroty akcji, jakieś silne dramaty i uniesienia. Ale to na szczęście film brytyjski! Mamy zatem ciepło, spokój, rodzinę, proste wartości i mocne, a niebanalne przesłanie. I naprawdę porządną dozę uśmiechu :)
Na naszą małą rodzinkę film ten wywarł bardzo dobry wpływ, na pewno będziemy do niego wracać :) Bo te najprostsze prawdy najtrudniej jest utrwalić w pamięci, nie uważacie?

Choć gdyby można było przeżyć każdą chwilę jeszcze raz... Co byście zrobili?
Mi przychodzi na myśl kilka, które chciałabym powtórzyć - ale nie chciałabym nic zmienić, a tylko przeżyć je jeszcze raz :) Na pewno pięknie byłoby móc za kilkanaście lat wrócić do dzisiejszego dnia, wtulić się w radosne dziecko i pobyć chwile w tym prostym, ciepłym spokoju....

Teraz uparcie zatrzymuję chwile, całuję Zosię z jeszcze większym uczuciem, śmieję się do jej roześmianych oczu i chcę dać jej teraz, w tym momencie wszystko to, co będę chciała jej dawać całe życie, nawet gdy ona już nie będzie chciała brać... taka miłość w bardzo skondensowanej pigułce ;)
Przepis na szczęście?

p1

Co tam, panie, u stołu...? (&6/52)

Myślałam, że temat rozszerzania diety Zosieńki będę opisywać jako notatki z placu boju, tymczasem sytuację można by w poematach przedstawiać... ;)
Dziecię je, smakuje, delektuje się, a niekiedy pochłania. Nie trzeba długo patrzeć, by dostrzec prawdę oczywistą: Zosia uwielbia jeść. :)

źródełko

Dotąd nie trafiłyśmy na coś, co by jej nie smakowało. Zachwyca się kolorami, fakturą jedzenia, obraca w rączkach - ale nie bawi się za długo, bo już widać wie, że prawdziwie przyjemne jest ciamkanie, przeżuwanie i smakowanie :) Nie robi nawet przy tym wielkiego bałaganu, choć zapewne jest to stan tymczasowy ;) Za to głośno okazuje swoje niezadowolenie gdy:
1) ktoś je coś w jej obecności i się nie chce podzielić
2) uda jej się wyrwać jedzenie z rąk owego ktosia, po czym zostanie jej to jednak odebrane
3) chciałaby jeszcze zjeść, a już nie ma miejsca... ;)

W związku z tym, naprawdę staramy się nie jeść w jej obecności niczego, czym nie możemy się podzielić (z czystym sumieniem). A kiedy się nam zdarzy, na przykład będąc w gościach, Zosi przeważnie się dostanie choć troszkę, bo oszukiwanie chrupkami nie działa... Stąd w diecie ma już zaliczone niektóre kulinarne perełki ;)
Póki co (odpukać! tak, my wszyscy nieprzesądni ludzie też!), nie ma żadnych objawów nietolerancji. Co najwyżej delikatne objawy nietolerancji wobec opóźniania posiłku ;) No i jabłka. Bo wiecie, jak wspominałam niejednokrotnie, Zosia ma refluks. Jakiś czas temu udało się go co prawda upchać w ramy jako-takiej normalności na tyle, by móc obejść się spokojnie bez leków, ale nie pożegnaliśmy jeszcze paskudy na dobre. I kiedyś, jak byliśmy u znajomych, rozmawialiśmy chwilkę o rozszerzaniu diety, ale jakoś tak dużo się działo, rozmowa jednym uchem wpadła, drugim część wypadła... I tak następnego dnia, herbaciana postanowiła na Zosieńkową Tacę Kulinarnych Doznań dołożyć kawałeczki jabłka. Parę godzin później wita męża, który wrócił z pracy, pytaniem "pamiętasz co K. mówił nam wczoraj o jabłkach?... ja już tak: otóż paskudnie zaostrzają refluks". Było to po jakichś 5 godzinach chlustających atrakcji. Pamięć lubi płatać figle... Także jabłka są wyłączone z jadłospisu, z wyjątkiem deserowego "kęsa" jabłuszka gotowanego na parze, co jakiś czas. Ale poza tym? Cud, miód i orzeszki! Znaczy, te "orzeszki" to tylko metaforycznie... ;)


Co zatem Zosia już poznała?

Jada:

  • dynię
  • cukinię
  • ziemniaki
  • marchew
  • pieczywo
  • kasze (jaglaną, kukurydzianą, ryżową, mannę)
  • awokado
  • onigiri
  • banana
  • jabłko
  • gruszkę
  • paprykę
  • ogórka
  • kalafiora
  • brokuła
  • masło
Próbowała:
  • pstrąga
  • fasolę
  • borówkę
  • serek wiejski
  • jajko
  • ser żółty
  • kapustę kiszoną
  • babcinego pączka (to jeden z tych momentów, kiedy dziecię wyrwało z rąk)
  • pyzę
  • podpłomyka
this is Madness! ;P
ooo, kapustka kiszona? moje!

Nie mogę się doczekać wiosny! Bo tyle smakołyków czeka na odkrycie... :D

Aha, i przepraszam, że wszystkie zdjęcia są w tak nieatrakcyjnej, tetrowej oprawie - po prostu to są akurat te posiłki niespodziewane, gdy łapało się to co było pod ręką, a śliniak akurat nie był ;)

A na deser kolejne niedzielne zdjęcie, tym razem poranne:

...upolowałam nam krokodyla na śniadanie!



p1

Powiew świeżości z nutką szaleństwa...czyli herbaciana (r)ewolucja

Nareszcie!!!!!
...wiecie co napisał kiedyś mistrz Terry Pratchett o wykrzyknikach?

"Osoby używające więcej niż trzech wykrzykników lub pytajników to osoby z zaburzeniami własnej osobowości."

Tak tak moi mili. Zaburzeniami osobowości (wszystkich trzech zapewne) to ja obecnie kipię dosłownie. Ale czego innego oczekiwać, po długich godzinach spędzonych we wrogim świecie ukośników, średników i wszelkich innych zygzaków klawiaturowych?
Herbaciana bowiem postanowiła zdobyć nową umiejętność i oswoić HTML'a. 


Z oswojenia, rzec jasna, nie wyszło nic. Rozgorzała walka, z której herbaciana ledwie uszła z życiem.
Ot, gdzie nas zawlec może rozbujała ambicja...
Zachciało mi się zmienić "imidż" bloga. A skoro się zachciało, to w te pędy siadłam do działania. Całkiem na żywioł...

Moja styczność z informatyką generalnie sprowadza się do oglądania IT Crowd. Uznałam, że skoro to wszystko ma dla mnie sens, to z projektowaniem nie powinno być źle:
źródło
Rzecz jasna myliłam się. I nie, wyłączanie i ponowne włączanie nie rozwiązywało szablonowych problemów.

Te dni nauczyły mnie jednak wiele:
  • ✧   kiedy już wydaje Ci się, że rozumiesz każdą linijkę kodu, trafiasz na perełkę- a projekt trafia szlag
  • ✧   wszystko jest logiczne tylko pozornie- kiedy wszystko się krzaczy, intuicja i ślepy traf radzą sobie znacznie lepiej
  • ✧  "o cufón!" to nowa, mocniejsza wersja "o kuffaaa!"
  • ✧   bawi cię, że każdy tutorial zaczyna się od "zrób kopię zapasową szablonu"? w końcu ten jeden raz nie zrobisz...
  • ✧   zanim zaczniesz gmerać w kodzie, najpierw dokładnie, dokładnie przyjrzyj się wszystkim elementom na podglądzie
  • ✧   informatycy mają pełne prawo być nieco "nieobecni" - po paru godzinach ślęczenia wśród tych mało wysublimowanych krzaczków, zaczynasz mieć halucynacje, a linijki kodu przesuwają ci się przed oczyma nawet we śnie... a oni, o mateńko, siedzą w tym parszywym klawiaturowym świecie codziennie!
  • ✧   kiedy myślisz że już koniec - okazuje się, że to był ledwie czubek góry lodowej
  • ✧   projektowanie odbija się brutalnie na życiu osobistym
  • ✧   pogoń za niedościgłym szablonowym ideałem skutkuje głębokim rozczarowaniem i permanentnym tikiem nerwowy a'la Scrat
  • ✧   zbyt długie ślęczenie w wirtualnym buszu powoduje niebezpiecznie silne wrażenie, że wszystko to matrix...
  • ✧   noc jest od spania, a jeśli akurat dziecko śpi mocnym, długim snem - wyspanie się jest lepszym pomysłem niż babranie się w szablonie - w końcu bądźmy szczerzy, i tak coś się jeszcze w nim spierniczy i nie skończysz do rana...
Zarwane noce, każda wolna chwila - w definicji matki oznacza to godziny przemęczone przed komputerem zamiast snu/ relaksu w wannie/ z książką/ przy czymś dobrym do jedzenia, rozkminiając w głowie wszystkie możliwe rozwiązania podczas wykonywania wszelkich innych czynności... 
Mowy nie było o skupieniu się na czymkolwiek innym. A już na pisaniu postów zwłaszcza. No, na Zośce się skupiałam, ale to jakby oddzielna osobowość matki przejmowała stery... ;)

Tak oto osiągnęłam nową życiową sprawność: 3 level w Zwalczaniu Inwazji Krzaczków i 2 level w Poskramianiu Szablonowania (nadal w kategorii "Nowicjusz").  
Yay!
Dobrze, że już koniec :) Odetchnęłam... 

Warto było?


PS. Zabawnym trafem równocześnie z przemeblowaniem blogowym mieliśmy przemeblowanie domowe - taki szacher-macher coby upchnąć jakoś dziecięce łóżeczko w sypialni. Nie, nie rozpoczynamy nowego etapu spania oddzielnie ;)) Po prostu Zosia robi się coraz bardziej aktywna i strach ją zostawiać samą na drzemki w ciągu dnia... w łóżeczku będzie bezpieczniej :)
Nie lubię przemeblowań. Ale trzeba przyznać, że każda taka zmiana daje miłe poczucie świeżości :) 

p1

Przepis na uśmiech :) i 5/52



Uśmiech jest kluczem do sukcesu!
Czyż nie? :)
Nawet taki Sheldon Cooper nad nim pracował!
Ale prócz wrodzonego wdzięku, na uśmiech wpływ niebagatelny ma uzębienie. Osobiście uważam, że nic tak nie podbija serducha jak bezzębny niemowlęcy wyszczerz, ale cóż, skoro natura uznała brak zębów za niepraktyczny i zarządziła inaczej, musimy robić co się da z tym, co nam w paszczy wyrośnie...

Gorzej, że proces rośnięcia wcale nie jest taki łatwy i przyjemny.
U nas ząbkowanie dopiero się rozpoczyna, nie wiem jeszcze jak Zosia będzie to znosić. Póki co staramy się dać zmierzającym ku powierzchni ząbkom jak najlepszy start ;)

O higienę jamy ustnej dbaliśmy od pierwszych dni życia - co najmniej raz dziennie myliśmy buźkę Małej gazikiem zwilżonym ciepłą wodą, nawiniętym na palec. Idealnie byłoby robić tak po każdym karmieniu, ale przy tak częstych karmieniach to trudne, zwłaszcza jak dziecię po karmieniu przyśnie... :) Ale staraliśmy się jak najczęściej. Zosia nie miała nigdy pleśniawek, ani innych takich atrakcji.
A obecnie, skoro już dieta się nam pięknie urozmaiciła (rety, jeszcze jak pięknie! BLW rządzi <3), przyszła pora na wyższy level dbania :) Włączyliśmy szczotkowanie! Ale nie byle jakie :D

źródło
Słyszeliście o szczoteczkach Nuby 3 etapy? Ja, przyznam szczerze, dowiedziałam się o nich przypadkiem - herbaciana matula gdzieś podłapała i mi podpowiedziała :) I to był strzał w 10!

Pierwsza szczoteczka umożliwia delikatne szczotkowanie i masowanie dziąseł dziecka, w kolejnym etapie masowanie i oczyszczanie w okresie ząbkowania, a jako ostatnią wprowadza się trzecią szczoteczkę - nylonową.
Co jest w nich najfajniejsze? Chyba to, że dziecko samo masuje sobie dziąsełka, podgryza szczoteczkę, przeżuwa. Szczoteczki są niesamowicie przyjemne i delikatne, mają bardzo wygodne rączki - w sam raz do chwycenia dla dziecka :) I najwyraźniej doskonale łagodzą dolegliwości sunących powoli ząbków... bo Zosia nie może się od szczoteczki odkleić :D Zwymyślała mnie soczyście dziś, gdy w końcu przerwałam to "mycie ząbków"... ;) A te odgłosy ciamkania i cmokania - bajka!

Polecam!
(Zosia chyba też ;))

Wpis nie jest sponsorowany rzecz jasna :)

A po takim wymasowaniu i znieczuleniu bolących dziąsełek, można się w końcu beztrosko powygłupiać - i poczarować świat tym najpiękniejszym, bezzębnym uśmiechem! :D

a oto 5/52 (rattatataaaaa!):

p1