Wiosny i igrzysk! Czyli co zassało herbacianą...

Wbrew wszelkim pozorom, herbaciana nie uległa nagle napadowi straszliwego leniwca, ani też nie wessały jej żadne życiowe dramaty. Żadnych burz ani wielkich uniesień. A jednak coś się stało, skoro tak zaniedbałam pisanie...
źródło

A oto, co się działo:
  1. Zawierucha i mróz skutecznie demotywują, powodując jakieś takie ogólne "niechcemisię".
  2. BLW jest bardzo absorbujące, bo dotąd w tak liche dni rzuciłabym kucharzenie w kąt, a tu trzeba podreptać do kuchni i wyczarowywać zbilansowany i zróżnicowany posiłek - czynność ta skutecznie pozbawia resztek sił.
  3. Zaczęłam tłumaczyć przyjaciółce esej archeologiczny na angielski (a że do tłumacza mi daleko, do archeologa tym bardziej, to różnie mi to idzie ;P)
  4. Przede wszystkim jednak - zassała mnie książka...
Jak zapewne każda matka wie, czytanie jest jednym z tych luksusów, które rodzicielstwo skutecznie limituje i upycha w niewiarygodnie wąskie ramy czasowe... i gdy chciałoby się tak rozbestwić i zatracić w książce bez reszty - najczęściej kończy się dziecięca drzemka i wraca realny świat. Tym razem jednak czytałam nawet rozsmarowując na Zosinych kanapeczkach awokado, sprzątając bałagan, przechodząc z pokoju do pokoju, a nawet zerkałam na otwartą stronę gdy dziecię przewijałam... Dawno tak nie było! Chyba od momentu gdy podczas ciąży pożerałam kolejne tomy sagi "Pieśń lodu i ognia" (a wtedy było znacznie łatwiej, nie da się ukryć). 

Najbardziej niebywałe nie jest jednak samo zaczytanie (choć w obecnej sytuacji to, że skończyłam książkę w zaledwie dobę, jest niezwykłe nawet jak na mnie ;)), a jego temat...

p1

Dzień na NIE.

Dziś powinno zacząć się tak:
foto stąd
Ale nie zaczęło.
Niestety.

Dzień na NIE. Nic mi się nie chce, wszystko drażni, zimno i wieje za oknem, i niby głodno, ale jeść się nie chce. Włosy też sterczą mi na wszystkie strony - znaczy te nieliczne, które przegapiły nocny desant na poduszkę i są chwilowo jeszcze skazane na moje towarzystwo. Jest irytująco szaro i marudnie. Nie lubię takich dni.
Co gorsza, dzisiejszy NIEdzień objawił się w wydaniu synchronicznym. Zocha daje się spacyfikować wyłącznie tuleniem i oglądaniem kota (jednocześnie, rzecz jasna), stanowcze NIE mówiąc wszystkiemu innemu (w dodatku całkiem wyraźnie mówiąc, z takim japońskim niemym "n" z przodu...). Nawet jedzenie jest dziś na nie, a to już poważna sprawa. Akceptuje tylko cycek i kotowizor. 
I kurczę, chciałoby się mieć dziś wszystko w nosie, zatracić się w chwilowej roli emocjonalnego Marudy, zaszyć pod kocem, albo dwoma, z kubkiem chai i jakoś przeczekać do jutra... Ale nie. NIE. Bom matka. A w starciu naszych domowych marudności synchronicznych oczywiste jest, która wygrywa. 

Z tej właśnie okazji, nic pisać nie będę. O. Bo nie. Chociaż tutaj mogę focha strzelić na świat i tupnąć wirtualnie nogą!

żyrafa-matka (widać po błędnym wzroku, biedulka też nie dosypia), która ma dziś NIEdzień, i zapewne wpieprza herbatę, bo takie dziś właśnie herbaciane szczęście...
foto stąd
kadr o wiele mówiącym tytule - Ugly giraffe...
jakby mnie tak tytułowali oficjalnie, a nie tylko za plecami, miałabym gorszą minę.
Bo taką to mam teraz.
do pakietu dorzucę jeszcze żyrafiątko, które nawet jak ma NIEdzień jest przesłodkie... całkiem jak Zośka. <3
foto stąd

Epoki Lodowcowej mi trzeba. Może być i 4. Scrata mi trzeba.



p1

Zapowiedź herbacianego cukierka i 4/52 ;)

Dni mi lecą jak szalone, nie ma jak przysiąść do pisania, no zupełnie. 
Dziś jedyną dłuższą drzemkę Zosi akurat spędziłyśmy na spacerku, rozkoszując się leśnym powietrzem przy -8 ;) Później jakoś spanie jej nie szło... Za to jedzenie idzie, oj idzie! Wczoraj była istną entową córą, z prawdziwie omszoną brodą, która wyrosła po zajadaniu się brokułem :) Mamy już nawet za sobą pierwsze udane wysadzanie na nocnik! 
Nie wiem jak to działa, ale drugie półrocze życia Zosia zaczęła na pełnym biegu... a my razem z nią.

Ale ale!
Ja tu rewolucjonizuję teraz domową kuchnię, a tymczasem ankieta się zakończyła!
Dziękuję wszystkim za głosy :) Wyniki, choć były dla mnie zaskoczeniem, mówią same za siebie - zanotowuję je w ramach podpowiedzi na przyszłość. A zwycięskie Muminki staną się motywem nagrody w pierwszym herbacianym candy (bo candy brzmi smaczniej niż rozdanie, a prawo polskie nie pozwala na robienie konkursów :P)!
Zgodnie z głosami pod postem Malaga, tiki-taki i Muminki, do zgarnięcia będzie Muminkowy zegar :) Ale z zupełnie innego, świeżutkiego projektu, nad którym już się głowię :) Troszkę to oczywiście potrwa, ale mam nadzieję, że nadchodzące dni będą dla odmiany spokojniejsze i pozwolą mi skupić się na tworzeniu.
Macie jakieś preferencje? Ulubione postacie np.? Teraz jeszcze wszelkie podpowiedzi będą wzięte pod uwagę!


Dołączam jeszcze niedzielne zdjęcie Zosi, numer 4/52:
...bo kto by się do poduchy z Totoro nie uśmiechał? ;) <3



p1

Pół roku szczęścia ze szczyptą nowych wrażeń... bon appétit!

Ech, widzicie, tak sobie do serca wzięłam to pełne przeżywanie każdej chwili, że 3 rozpoczęte posty zawisły w roboczym eterze, a tu tyle nowych tematów ciśnie się na klawiaturę! Kiedy ja to ogarnę?
Ale za to ile radochy mamy! Wczoraj na ten przykład odtańczyliśmy z Lubym i Zofiją co najmniej połowę repertuaru Fasolek, zmieszanego z OneRepublic i The Lumineers. Mało tego! Zośka dziś oficjalnie skończyła pół roku! Zdaje się że była tego świadoma, kiedy o 2 w nocy domagała się miziania i turlania... 
A jak przywitała pierwszy dzień 7 miesiąca życia? O tak:
- TATAA - oznajmiło moje dziecię, ciągnąc matulę swą za włosy o 6.30
- Tak Kochanie, tatuś pojechał do pracy...
Chwilę mi zajęło przebudzenie się na tyle, by zrozumieć, że właśnie przeprowadziłam zaawansowany i zrozumiały lingwistycznie dialog ze swoim dzieckiem! A że akurat o tacie chciała rozmawiać... cóż, dobre i to, choć nie ukrywam że wolałabym usłyszeć "Dzień dobry mamusiu, jak Ci się spało?" ;P

Tak tak, dziś nasze Małe Szczęście rozpoczęło 7 miesiąc życia :) I, jak widać, jest już Bardzo Elokwentnym Człowiekiem. Tak elokwentnym, że jak poszłam z nią do kuchni i capnęłam banana śniadaniowego, Zosina rączka powędrowała błyskawicznie w jego kierunku, ze zdecydowanym "DA DA DA!"... Nie ma, nie ma, nie zaczynamy od deseru! (tak, koniec dawania złego przykładu, teraz będę się pilnować, i tak jak wczoraj, zjadać razem z nią kaszę śniadaniową, o! tylko kto tu kogo wychowuje? ;))


Kiedy, o motyla noga, te pół roku nam zleciało? Toć zaledwie chwilę temu Ona była taka maluśka...


No ale, skoro mamy już pół roczku za sobą, zabrałyśmy się już całkiem na serio za jedzenie. W związku z tym, mamy aktywowany domowy tryb dietowy - od teraz gdy córa nie śpi, nie ma jedzenia niczego, czym nie można się z nią podzielić. Ale dzięki temu ja bez kombinowania mogłam zjeść wczoraj ciepły obiad - jadłyśmy bowiem razem :D
BLW (Baby Led Weaning, vel. Bobas Lubi Wybór) rozpoczęte!
Od razu dodam, że nie będzie to BLW w pełni - najprawdopodobniej bowiem wyruszę do pracy zanim dziecię moje nauczy się najadać w ten sposób... Także rano gotować będę jej kaszki, a wszystkie pozostałe posiłki będą zgodne z ideą BLW :)
W tym miejscu muszę nadmienić: dziś, z braku składników w domu i z powodu porażającego mrozu na zewnątrz (a my obie przeziębione), postanowiłam dać dziecku kaszkę gotową, Sinlac zwaną, której próbkę otrzymałam pocztą. I był to pierwszy i ostatni raz, kiedy dałam dziecku coś takiego! Skład mnie nie cieszył, jak to we wszystkich gotowcach, ale myślałam, że skoro to "od 4 miesiąca" i napisali "nowy, delikatny smak", to to faktycznie delikatne będzie...
Przekoszmarnie słodkie. Tak słodkie, że aż mdli. Sacharoza i syrop glukozowy - normalnie bomba. Miałam nadzieję że w jakichś znośniejszych ilościach chociaż, ale niestety, to jakbym nurzała palec w cukiernicy. Na szczęście, memu dziecku wcale specjalnie nie smakowało :D Eko-marchewka pasowała jej bez porównania bardziej!
W każdym razie, na kolejne dni jestem już przygotowana, mam zapas kasz i płatków ryżowych, będziemy działać same :)

Wracam do tematu obiadu! Obiad bowiem fajny był :D I, co tu kryć, "jak jadłyśmy, to jadłyśmy"!
Menu: marchewka i kalafior gotowane na parze z ziołami oraz makaron penne pełnoziarnisty. Do picia woda w Doidy Cup. I bar mleczny na deser ;)
Co smakowało najbardziej? Marchewka! Polowała na nią zawzięcie, wkładała do buźki obiema rączkami, jakby mogła to by dopychała jeszcze... :P
Czego zjadła najwięcej, tak realnie? Kalafiora - łatwiej się rozpadał na kawałeczki, łatwiej też się memlał i dawał połknąć. Ale te rozpadanie się poirytowało mi Zosię, która po około 15 minutach szamania zrzuciła ze stołu połamanego kalafiora, i zaczęła znacząco uderzać rączką w blat... Po czym wróciła do marchewki ;)
Co najłatwiej się trzymało w rączkach? Makaron. Niestety niełatwo go "ugryźć" :)

W ramach ciekawostki dodam, że marchewkę ze słoiczka Gerbera wypluwała konsekwentnie, kiedy jakieś 1,5 tygodnia temu próbowałam jej podać... A jako że to ja kończyłam ten słoiczek, mogę potwierdzić, że ta wczorajsza była o niebo smaczniejsza!

Dziś natomiast córa moja dopadła obwarzanka...
...i TO dopiero było pyszne!

Że gluten? Jakoś się nie martwię... Nie wiem, może to intuicja po prostu, ale nie mam w sobie niepokoju widząc jak zajada. Oczywiście obserwuję czy aby nie będzie jakichś reakcji. Ale - odpukać - dobrze jest!

Idę robić obiad! :D


p1

"Kiedy jem, to jem."

Zaczęłam pisać o kilku ważnych sprawach, którymi chciałabym się z Wami podzielić... ale przestałam.
Przestałam, bo przypomniałam sobie fragment książki, który dziś przeczytałam.

Znacie "Babcie i Aniołowie" Eduarda Martina?
Jeśli nie - przedstawię Was sobie :)

Fragment z rozmowy zatytułowanej "Receptura":

Wnuk usiadł przy stole, wdrapał się na krzesełko i zabrał się do jedzenia, mówiąc:
- Kiedy jem, to jem.
- Co mówisz? - zdziwiłam się.
- Tak mówi ten dziadunio obok - oznajmił.
Słowem "dziadunio" określamy naszego sąsiada, który ma dziewięćdziesiąt trzy lata (...).
- Dziadunio mówi zawsze, gdy siada przy stole: "Kiedy jem, to jem".
Przypomniałam sobie, że kilkakrotnie zaniosłam mu jakiś posiłek, kiedy wyjątkowo był chory, i rzeczywiście, zanim zabrał się do jedzenia, wygłaszał tę swoją formułę, jakby chciał wypowiedzieć jakieś bajkowe zaklęcie.
- Kiedy jem, to jem.
Wnuk wymawiał to z lubością i jadł w skupieniu.
Naśladował sposób jedzenia naszego sąsiada.
Przejechał też rączką po ustach, jakby wycierał sobie wąsiki, tak jak to robi sąsiad.
Uśmiechałam się, widząc, jak mu smakuje.
I przyszło mi na myśl, czy owo zrównoważenie, a kto wie, czy także długi wiek i dziarskość naszego sąsiada nie mają związku z tym jego porzekadłem. Cokolwiek robi, takie mam wrażenie, skupia się tylko na tym i stara się to wykonać jak najlepiej, czy to większą, czy mniejszą rzecz, jak staranne przeżuwanie w czasie jedzenia, które wnuk teraz tak zabawnie naśladuje.
Często się rozpraszamy... Wykonując jedną rzecz, mamy skłonność do zajmowania się drugą... żeby za chwilę przejść do trzeciej...
Sąsiad nie.
Wykonuje to, co przedsięwziął.
Wykonuje to w skupieniu i dokładnie i nie rozprasza się, a potem jest zadowolony z tego, co zrobił.
Kiedy zrywa owoce na drabinie, to zrywa owoce, być może dlatego, mimo swego wieku, nie chwieje się i, o ile mi wiadomo, nigdy jeszcze nie spadł.
Kiedy mówi, myśli o tym, o czym mówi.
Być może właśnie dlatego tak radośnie się z nim rozmawia i tak wielu ludzi przychodzi do niego po radę.
Ja, kiedy myję naczynia, już myślę o tym, że będę gotować, a kiedy gotuję, myślę o tym, co będę prać...
Owo "skoncentrować się" może znaczyć: "zharmonizować się".
Bo wtedy człowiek może być bardziej zadowolony z tego, co robi, a nie stresuje się czymś, co jeszcze nie jest gotowe, nie pozwala tym stresem psuć sobie satysfakcji z tego, co mu się udaje.
- Kiedy jem, to jem.
- Kiedy zabieram się do pracy, to pracuję.
- Kiedy odpoczywam, to odpoczywam.
Wnuk rzeczywiście "je obiad".
Nie wykonuje jedynie "śród-czynności" między dwiema innymi czynnościami.
Je obiad z radością.
Z rozkoszą.
Delektuje się naszym dzisiejszym obiadem.
Znów pogładził sobie "wąsiki".
Tylu rzeczy uczymy dzieci mimo woli...
Bezwiednie, niedostrzegalnie, odruchowo.
(...)
Czas nie przyśpiesza.
To my przyśpieszamy.
Czy nie zdarza się nam czasem, że jesteśmy tak szybcy, iż nie potrafi nas dogonić nawet nasza radość?


...Prawdziwe, czyż nie?
Właśnie dlatego nie napiszę Wam dziś o tym, o czym zamierzałam. Bo nie skupiłabym się na tym w pełni.
Bo teraz wiem, co chcę zrobić - i co zrobię za moment.

Chcę przytulić się do męża i do córeczki. Chcę móc powiedzieć "Kiedy tulę, to tulę" - i robić tylko i wyłącznie to. Kiedyś przychodziło mi to łatwiej... Teraz, jak pewnie każda matka, mam w głowie permanentną gonitwę myśli, kiedy zasypiam układam logistyczne puzzle planu kolejnego dnia, kiedy budzę się rano i zabawiam jeszcze chwilę w łóżku Zosieńkę, myślę w co ją ubiorę, ile mamy czasu do karmienia, co zrobić w domu zanim wyjdziemy na spacer, co kupić, co zrobić na obiad... I dopiero po przeczytaniu tak prostego tekstu, zdałam sobie sprawę, jaki robię błąd. Ile cennych chwil z córcią ucieka mi w taki sposób?
Od dziś chcę to zmienić i wprowadzić w życiu skupienie na przeżywaniu (i przeżuwaniu też, a jakże ;)).

I wyodrębnić w czasie doby chwile na "kiedy planuję, to planuję." ;P
("in the zone" mode :P)
ściągnięte z tablicy Nieperfekcyjnej Mamy :)

A jutro, mam nadzieję, znajdę moment, by faktycznie tak po prostu "pisać". Zdradzę, że temat będzie kosmetyczny :)

Spokojnej nocy!


PS. Jak to dobrze, że Zosia nie ma takich dylematów... Ona zawsze jak je, to je! ;P



p1

A dla Dziadków... :)

Jak Wam minął dzień? Dzieci - te większe i te mniejsze - porozpieszczane, najedzone i obcałowane? ;)

My też świętujemy wraz z Dziadkami!
Dni Babci i Dziadka w moich wspomnieniach pachną faworkami i pączkami... W tym roku jest inaczej - oplata nas zapach babeczek, pierogów i (podobno, jutro sprawdzimy!) pieczonej kaczki. Też fajnie! :)
Co Dziadkowie nam dają? Wiadomo! Mnóstwo miłości, cierpliwości, ciepła, wysupływanych z kieszeni funduszy, sycących posiłków... i jeszcze więcej posiłków... ;)
Co, oprócz uśmiechu, my dajemy w tym roku?

Skromnie, ale z sercem:

Babeczki czekoladowe z wiśniami (z przepisu na muffiny-zombie, z kakaem zamiast herbaty i z wiśniami zamiast powideł winogronowych :))



Stópkowe serduszka - karteczki były dwie, ale jednej nie zdążyłam sfotografować... widać za to, jaką wiercipiętką (dosłownie!) jest Zosia ;)


Lubię te dni. Lubię, bo Babcie i Dziadkowie mają serca na dłoni, i miło jest gdy świat przypomina sobie, że warto Im za to podziękować :) Lubię, bo można bez skrupułów zajadać się przysmakami - ku radości Babć :)
Dobrze mieć Dziadków... :)
Kochajmy ich!


p1

Weekendowe przeboje wielokulturowe! ...i ankieta :)

O rety rety, co za szalony czas! Weekend minął nam w tempie tak zawrotnym, że od razu przydałby się drugi, taki na odpoczynek... ;) Zosia nasiąkła wielokulturowością, było tatarsko-turecko-polsko-japońsko! W dodatku w międzyczasie chwycił porządny mróz i zrobiło się tak, jak to na naszym północnym-wschodzie być powinno (tylko nie wiedzieć czemu polarnym misiów jeszcze brak). Czyli oczy się śmieją, policzki rumienią, a w piersiach oddech zamarza... :P

W piątek zawitali do nas mili goście - przyjaciółka (z Warszawy) z narzeczonym (z Alanyi) i zostali do soboty. Przesympatyczna wizyta to była, Zosieńce się zdecydowanie podobało. Wybraliśmy się wszyscy na tatarskie przysmaki (gdzie córa moja wpadła w ramiona pani Tatarki i zwiedzała lokal, a tatuś ją przechwycił dopiero po posiłku - normalnie pełny serwis! ;)), na zimowy spacer i rozgrzewające pyszności do Wedla, na zwiedzanie starówki, Pałacu Branickich, opery... Powygłupialiśmy się w śniegu, pogłaskaliśmy Kawelina zjedliśmy placki ziemniaczane i w ogóle fajnie było, o!




Sobotni wieczór upłynął pod znakiem sushi - wraz ze znajomymi doskonaliliśmy sztukę zwijania i pochłanianie z zawrotną prędkością ;) Yum!

Niestety reszta nocy była mniej udana, Zosia płakała nie wiedzieć czemu od północy do 6 rano... tzn. będąc na rękach drzemała - wtedy za to matka płakała, ze zmęczenia i ogólnego smutku sytuacyjnego... Na szczęście rano sytuacja się uspokoiła, pojechaliśmy na basen (na którym Zocha dała popis nurkowania!), i na 2 urodzinki kuzynki Zosi. Tam to dopiero się działo! Istne przedszkole... Fotek jeszcze nie mam, więc pozostawiam pole wyobraźni ;)
I nie, na tym nie koniec! Po urodzinkach była jeszcze wchodzinowa wizyta u znajomych...

Generalnie jesteśmy tak przeeksploatowane, że teraz skupiamy się na domowej sielskości, drepczemy na zimowe spacery i tworzymy... Zosia na ten przykład tworzy dźwięki - od wczoraj upodobała sobie "da da da", więc ona zaczyna, a ja śpiewam dalej :P No i szykujemy coś dla Dziadków i Babć! A zatem do dzieła... da da da ;)



Moi drodzy! Zapraszamy gorąco do oddawania głosów w ankiecie! Po lewej stronie bloga, jest i czeka na Wasze opinie :) Na razie ciągle nie wyklarowała się nam zwycięska bajka... a herbaciany konkurs czeka... :))

p1

Malaga, tiki-taki i Muminki

Skoro już byłam w temacie Muminkowym, dorzucę coś jeszcze :)

Mianowicie, jedyny prezent gwiazdkowy jaki w tym roku udało mi się własnoręcznie zrobić (no, przynajmniej częściowo własnoręcznie) był Muminkowy zegar - który może zawitać na bloga, bo w końcu trafił do swego uroczego, 2-letniego właściciela :) Właściciel ów, o dłuuuugich rzęsach i rozbrajającym uśmiechu, jest jednocześnie najmłodszym znanym mi (i kto wie, może także światu?) zegarowym koneserem. Czy trafiłam w gust? Cóż, prawdę mówiąc nie wiem, obawiam się że mechanizm zegara może okazać się dla niego za prosty....;) Ale cyka, a to grunt!

Kilka ujęć:
cyferblat po wstępnej obróbce, poddany krytycznej ocenie Yuko :P


zegar po skończeniu wyglądał tak:



W wyobraźni malował mi się zupełnie inaczej, ale "malowanie" w mojej obecnej rzeczywistości również przekraczało ramy wyobraźni ;) 4 kompletnie zarwane noce wyeksploatowały mnie tak bardzo, że nie było mowy o większej liczbie prezentów handmade w tym roku. Wystarczy :)

PS. Dołączyłam dziś do szerzącej się w blogosferze akcji cotygodniowego portretowania swoich dzieci - 52 twarze 2014 roku będą malować się TUTAJ
Dobrej nocy! :)

p1

Herbaciana Kangurzyca i zima w Dolinie Muminków

Zima, w końcu! Nie powiem, pasowała mi ta nasza pokręcona jesienna pogoda, ale troszkę bieli dobrze światu robi... :) Jaśniej, pogodniej i czyściej wokoło ;)
A w domu cieplutko dla kontrastu, w kolorach, uśmiechu i zapachu chai... Taką zimę lubimy!

Skoro już tak sielsko, cieplutko i pogodnie się zrobiło, herbaciana załączyła Muminki... bo zima w Dolinie Muminków jest jeszcze fajniejsza! I pachnie naleśnikami Mamusi Muminka, muszę zrobić... (znacie przepis? podaje go Małgorzata Musierowicz :) genialne są!)
U nas leci odcinek w oryginalnej, japońskiej wersji językowej, ale polską wersję lubię też :) Zatem, z dedykacją dla Was:


No tak, i mi wyszło - wcale nie o Muminkach miało być!
Bo to post o chustowaniu jest :) Serio :P 
Dlaczego dzisiaj? Ano, byliśmy dziś na rodzinnym spacerze - luby mój bawił się w przewodnika i zaprowadził nas gdzieś hen, w leśne ostępy... W śniegu brnęliśmy niemal po kolana, niosąc coraz większe czapy śniegowe na głowach. Ale to dla zdrowia wszystko, dla zdrowia! ;) I po kładkach podejrzanych szliśmy, i na wpół-zamarznięte bagno wleźliśmy... 
Taki ot, spacerek herbacianej kangurzycy i jej rodzinki :D
Kiedy wracaliśmy już do domu, zdałam sobie sprawę, jakie to kurka szczęście! Bo nie wyobrażam sobie spaceru z wózkiem w taki dzień, a już na pewno nie tak fajnego... ja w zasadzie w ogóle rzadko kiedy wyobrażam sobie spacery z wózkiem, bo ów sprzęt zwykle przegrywa w przedbiegach ;) Obecnie wybył do piwnicy, bo nam w domu zawadzał - pełnił wcześniej rolę kołyski, ale Zosia urosła i wygodniej jej na łóżku. 

Właśnie dlatego chcę napisać dziś o chustowaniu. Bo jest zima, piękna, biała - dzieci oglądają ją z radością i ciekawością. A o niebo lepiej ogląda się w pionie, kiedy widać znacznie więcej świata, niż tylko niebo właśnie ;) Bo zimą aż się prosi o wyprawy, o te całe brnięcie w śniegu, o oglądanie cudnie ośnieżonych krajobrazów. Na sanki jeszcze za wcześnie... ;) I jeszcze trochę dlatego, że kiedy zdarzyło mi się pytać dawniej znajome matki, czy nie rozważały noszenia w chuście, kilka razy usłyszałam "w sumie myślałam, ale najpierw dziecko było za małe, a potem była zima...".
Taaak...

Zocha po raz pierwszy została zachustowana w poważnym wieku 3 tygodni, kiedy byłam na granicy wytrzymałości - Zosia kolki miała takie, że każde odłożenie dziecka kończyło się krzykiem realnie grożącym wizytą opieki społecznej, a mnie już przyciskał głód i w oczy zaglądała desperacja. Zamotałam - i voila! Nastała błoga cisza, przy jednoczesnej cudownej swobodzie ruchów... Od tamtego czasu chusta to podstawowy "sprzęt" w domu i na zewnątrz. Nie wiem, jak przebrnęlibyśmy przez czas kolek, nietolerancji laktozy, czy zaostrzenia refluksu, gdyby nie to. Nie wiem jak byłabym wtedy w stanie cokolwiek ugotować, uprasować, czy - banalnie - zjeść śniadanie lub wyskoczyć do sklepu. Chusta to było nasze wybawienie :)

Nie będę tu przytaczać żadnych cytatów, ani opinii wymienianych przez autorytety. 
Napiszę tylko to, co dyktuje mi własne doświadczenie.

Zatem, dlaczego WARTO chustować:
  • nic tak nie uspokaja dziecka jak bliskość matki (i ogólnie tulenie, bicie serca)
  • zapewnia naturalny masaż brzuszka dziecka 
  • daje nam swobodę ruchów - obie ręce wolne :)
  • z dzieckiem w chuście można wejść WSZĘDZIE! nie dotyczą nas ograniczenia wózkowe - schody, korzenie, błoto, wąskie ścieżki, góry, doliny...! 
  • chustę można zabrać WSZĘDZIE i zachustować dziecko w każdej chwilli (potrzebujesz rąk, a nie ma kto przypilnować niemowlęcia? chodzące dziecko zmęczyło się na spacerze? 2 minuty i gotowe)
  • dziecko w chuście obserwuje świat z naszej perspektywy, na spacerze widzi wszystko wokół zamiast nudnego wycinka nieba, szczytów drzew i ostatnich pięter budynków (znaczy, dopóki chce i nie śpi;)), a w domu ogląda z uwagą wszystko co robimy (ach, ten zachwyt dziecka obserwującego zmywanie! bezcenne! :)) 
  • kołysanie naszym chodem fantastycznie usypia dziecię
  • utrzymuje bioderka dziecka w prawidłowej pozycji (oczywiście pod warunkiem prawidłowego wiązania!)
  • ratuje nasz kręgosłup... każda matka chyba wie, jak potwornie działa na plecy częste noszenie dziecka - prawidłowe zachustowanie pozwala na równomierne rozłożenie ciężaru, no i na wyprostowanie się... :) 
  • jedna chusta - a wariantów noszenia mnóstwo! Zawsze znajdzie się sposób wiązania odpowiadający idealnie naszym potrzebom, na każdym etapie rozwoju dziecka
  • pozwala włączać dziecko w rytm naszych codziennych czynności- tym samym wszystko nie toczy się wokół dziecka, ono natomiast w pełni uczestniczy i poznaje nasze życie
  • ...wspominałam, że mamy obie ręce wolne? ;)
Można by jeszcze napisać o tym, ileż jest wzorów i kolorów chust - no bajka! Ja się obecnie uśmiecham do lubego, delikatnie sugerując, że chustę mam na sobie częściej niż kreacje i biżuterię, więc jakby chciał mi zrobić prezent... ;)

Zawitkowski podkreśla, że częstym błędem popełnianym przez rodziców jest ciągłe noszenie niemowlęcia w pionie - i ogólnie się z nim zgadzam. Aczkolwiek wszystko z głową. Przykładowo, ortopeda zalecił częstsze noszenie w "kieszonce" (pionowa pozycja, którą można stosować od pierwszych dni życia) zamiast w "kołysce" (pozycja półleżąca), ze względu na ułożenie bioder, a poza tym na Zosine kolki i refluks pomagało wyłącznie pionizowanie. Więc na pewno warto pamiętać, by nie nosić cały dzień maleństwa w jednej pozycji, by nie obciążać ani kręgosłupa dziecka, ani bioder. Myślę, że dbanie o prawidłowe zamotanie i o różnicowanie pozycji przybieranych przez dziecko całościowo w ciągu dnia, to klucz do bezpiecznego rozwoju. Z resztą, matczyna intuicja pokieruje na pewno :)

Kangurowanie fajne jest!

p1

Zaspaną głową i krzywym okiem

Ciężko jest spędzić aktywnie niedzielę po nieprzespanej nocy. Wiem, że wiele z Was notorycznie walczy z przemęczeniem i wiem, że nieprzespane noce to dla wielu matek codzienność i smutna norma... Ale jako, że u nas to ewenement, mój wzięty z zaskoczenia organizm całkiem nie radził sobie z przetrawieniem sytuacji i się z lekka wykrzaczył... A wykrzaczona herbaciana wygląda dosłownie o tak:
bezbłędna "coffee owl", do której źródła już chyba nie sposób się dokopać.... ;)
Stan ten jest skutkiem: dzikiego zmęczenia, przerażenia niezrozumieniem sytuacji, zadziwienia i zamartwiania się płaczem dziecięcia, oraz prozaicznego nieogarnięcia po-basenowego (czyli jak to zwykle: po pływaniu zajęłam się Zosią, siebie jedynie migiem ubrałam, nie susząc nawet włosów - i jakoś tak mi się zostało, w Prawie Artystycznym Nieładzie).

A zaczęło się nagle, wczoraj.

p1

Odwiedziny Totoro, czyli niespodziewanka z Japonii!

Post niemerytoryczny i nic nie wnoszący - muszę się po prostu podzielić domową radością... Dziś bowiem mój luby niczym Kotobus przywiózł nam do domu kawałeczek leśnego świata Totoro -przyniósł ze skrzynki paczuszkę z Japonii (ノ´ヮ´)ノ*:・゚✧
Zosia od razu zabrała się za rozpakowywanie, ledwie udało mi się uchronić zawartość przed zjedzeniem :D




 A w środku były ciepłe życzenia od wspaniałych ludzi, prześliczna chustka - czyli japoński ハンカチ(u nas się ich praktycznie nie używa, a w Japonii w zasadzie do wszystkiego - wycierania rąk, ocierania czoła, wiązania na głowie, owijania w nie bento czyli lunchu... takie must have :)). No i ręczniczek z Totoro... ( ˘ ³˘)❤ Mało brakowało, a popłakałabym się ze szczęścia. Czasem naprawdę niewiele trzeba!

Zocha ma już swoją maskotkę Totoro (mojego autorstwa, więc wygląda bardziej jak Stitch, ale to pierwsza próba była...), Totoro na ścianie, Totoro ręczniczek... i mam nadzieję, że na tym nie koniec ;))


  
Od paru godzin szczerzę się jak głupia.
DZIĘKUJĘ!
Takie niespodziewanki to ja częściej poproszę! ;))

安部さん、ありがとうございます〜!とても素敵ですよ!ソフィーはこれも大好き!♥(ˆ⌣ˆԅ)




p1

Smok vs. Mr. Thumb!

Walka o ssanie - co, ile i dlaczego powinny ssać nasze maluchy?
Smoczka, kciuka, tetrę, czy podtykaną super często pierś? Temat stale dla nas aktualny i często dręczący myśli... Bo wiemy już, co u nas wygrało, nie wiemy tylko, czy to dobrze :)

Smok - pomimo całej mojej sympatii do tych mitycznych stworzeń, a nieco mniejszej do przedmiotów na ich cześć nazwanych - do Zośki nie przemówił. Nie dała się nabrać żadnym kauczukowym ani silikonowym ciamkaczom, plując nimi w dal jak zawodowiec, niekiedy wysyłając w ślad spożyty wcześniej posiłek......
Nie, ona nie da się oszukać.

p1

Jak lwiątko zostało wodnikiem...

...czyli Zosia uczy się pływać :D tak, tak to niewątpliwie moja krew! Zośka w wodzie jest w swoim żywiole. Pół godziny zajęć minęło błyskawicznie, w ogólnym zaaferowaniu, chlapaniu, śmiechu i podskakiwaniu. I choć cała wyprawa była wyzwaniem logistycznym, to już od pierwszej minuty w wodzie wiedzieliśmy, że warto!

W szatni Zosia rozglądała się ciekawie, pieluszkę pływajkę zaakceptowała bez problemu, po czym przyszła kolej na prysznic - a tego się obawiałam. Na szczęście całkiem niesłusznie :) Z braku zdjęć pokuszę się o opis...
Pod prysznic weszłyśmy tak, by woda leciała początkowo tylko na mnie, a po chwili wsunęłam i Małą. Po pierwszych kropelkach Zosia wzdrygnęła się zaskoczona, i z lekka oniemiała, mniej więcej tak:
źródło TU
Główka chodziła jej na wszystkie strony, po czym zlokalizowała widać źródło kropelek, bo podniosła główkę prosto w strumień wody. I wbrew wszelkiej logice, nie odwróciła główki, nie parsknęła, nie zamknęła nawet ocząt... Wyglądała o tak (tylko bez parasola - i wąsów, ma się rozumieć;)):
źródło TU

Rozanielone dziecię owinęłam ręczniczkiem, po czym ubrałam w szlafroczek i czekałyśmy na wejście do wody :) A ile wrażeń dostarczyło już samo czekanie! No bo tyle głosów i ludzi wokoło, i dzieci tyle~!

W wodzie to już w ogóle czyste szaleństwo było.
Zajęcia prowadzone są bardzo fajnie, w dodatku naprawdę intensywnie - do tego stopnia, że Zosia już pod koniec zjadała swego kciuka z potrzeby snu. I zasnęła snem kamiennym jak tylko wyszłyśmy spod prysznica, zwinięta w ręczniku w ramionach tatusia (gdzie miała jedynie poczekać aż ja się ubiorę, co w wielkim biegu trwało jakieś 5 minut). Ubieranie śpiącego brzdąca było kolejnym wyzwaniem - brzdąc z resztą przebudził się na chwilę, by przypomnieć matuli, że po takim wysiłku niewiarygodnie chce się jeść! Po chwyceniu piersi i wciągnięciu mniej więcej podwójnej standardowej dawki mleka powróciła do błogiego stanu snu... A mi zostało wtedy TYLKO
w totalnym rozgardiaszu (kolejne grupy "kursantów" się przewijały) pozbierać 4 ręczniki, ogarnąć swoje rzeczy, spakować obie torby, dziecię zapakować w fotelik i ruszyć do szatni by wsunąć chrapiące błogo maleństwo w kombinezon... Oczywiście o wysuszeniu głowy własnej zapominając. Zosiny tatuś był mało osiągalny, bo w ferworze fotografowania basenowych zmagań swoich kobiet dał się ochlapać porządnie wodą, toteż zniknął mi w męskiej szatni i próbował się dosuszyć (a jak wiadomo jeansy nie schną za szybko ;)).
Ale udało się nam wyruszyć w drogę powrotną - i nawet w domu mieć trochę czasu dla siebie, bo Zosia spała naprawdę długo, jak na dzienną drzemkę :)


Oficjalnie - lubimy basen! :D

p1

Dziecko i Kotowizor - czyli Zosia wpadła w nałóg...

I znów nie o muffinkach! Ja to jestem, kurcze, obiecuję, obiecuję, a potem co? A potem spędzam przedziwny dzień w domu i nie dam rady myśleć o niczym innym, niż o różnych odmianach kotowizji...


Tak tak, w końcu stało się jasne, że nasza Zośka jest nałogowym kotomaniakiem - a telenowela o nazwie "Yuko" nigdy jej się nie nudzi ;) Za to nasz kotowizor dostarcza rozrywki bez zbędnego zaangażowania, sam niezbyt interesując się widzem.... Ku tegoż widza szczerej niekiedy rozpaczy.

O, tak wygląda zrozpaczony ignorancją widz:

p1