Gorące źródła - żar wspomnień, balsam dla duszy

O japońskich gorących źródłach pisałam już w poście o leczniczych przyjemnościach.
Teraz, jako że temat dalej na czasie - wirusy pałętają się wokół i nie chcą odpuścić - ogrzewam się zdjęciami i wspomnieniami, czekając na ten piękny dzień, gdy znów dane mi będzie rozpieścić zmysły leczniczą, gorącą wodą, sycą jednocześnie oczy malowniczymi widokami... Ech, Kiusiu! Góry, wulkany, lasy, wodospady, rzeki i gorące źródła... Poprzeplatane polami ryżowymi i herbacianymi. Bajka...

Kiusiu to onsenowy raj! No, ściślej mówiąc to ogólnie jest raj, ale onsenowy szczególnie ;)
Chcecie trochę z tej prawie- bajki usłyszeć? ;)

No tak, a ja jak zwykle zaczynam od środka. Wypadałoby chociaż nakreślić tło... 
Zatem gwoli wyjaśnienia, spędziłam w tymże raju 3 miesiące - bardzo intensywne trzy miesiące :) Nie pojechałam tam turystycznie, a jako wolontariusz (wraz ze mną byli tam jeszcze Francuzka Marie i Amerykanin Mike - przesympatyczni ludzie!). Przez te 3 miesiące mieszkałam na przemian z dwiema rodzinami we wsi Kasahara, Kurogi-machi, w prefekturze Fukuoka. Żyłam tak jak oni, pracowałam w polu przy zbiorze herbaty, sadzeniu ryżu, przy konserwacji krajobrazu, brałam udział w projektach i bieżących pracach lokalnego NGO. Poznałam wspaniałych ludzi, pokochałam ich, ich tradycje, kulturę, ich rodziny - i zapuściłam "duchowe korzenie". Poznałam uroki pory deszczowej i letnich upałów (sauna!), przeżyłam jedno faktycznie odczuwalne trzęsienie ziemi, tajfun, zdzierałam głos na karaoke, jadłam przedziwne rzeczy i uciekałam przed ogromnymi szerszeniami :) Tyle w największym możliwym skrócie.
Jako że pracy było mnóstwo (dziennie, bagatelka, po około 10-12 godzin), a w życiu rolnika nie ma "weekendów", poza tym weekendy najczęściej były dedykowane specjalnej pracy w ramach NGO - w każdym razie, czasu na zwiedzanie nie mieliśmy zbyt wiele :) Ale dni wolne jakie nam przysługiwały wypełnialiśmy po brzegi... i chyba nie było takiego, kiedy nie wybralibyśmy się do onsenu ;) Coraz to innego, rzecz jasna! 

Na jedną z takich wypraw wybraliśmy się do miasteczka onsenów - Kurokawa, w prefekturze Kumamoto. W zasadzie głównym punktem wyprawy był wulkan Aso-san, a onseny w drodze powrotnej, ale to zupełnie inna historia ;) Dość, że zawitaliśmy do miejsca, w którym jest 21 ryokanów z gorącymi źródłami! W jednym miasteczku!

Mike, Marie i Mariko ;)





Nie skorzystaliśmy z oferty noclegowej żadnego z ryokanów - to byłoby burżujstwo wykraczające daleko poza nasze możliwości finansowe. Z ich fantastycznego pakietu wejściówek do 3 różnych onsenów też nie, choć tu już - jak zawsze w przypadku gorących źródeł - cenowo było bardzo przystępne. Po prostu nie mieliśmy czasu :) A wybór jednego onsenu spośród tak wielu, zamienił nas w przysłowiowe osiołki, którym w żłobie dano... na szczęście jakimś przedziwnym trafem załapaliśmy się na podwózkę busikiem jednego z ryokanów wraz z gośćmi (wszyscy klasycznie, w tradycyjnych yukatach w "łaźniowym stylu" ;)), i zwyczajnie udaliśmy się za nimi do Yamamizuki... :) Co wywarło najsilniejsze wrażenie? Nie tyle cudownie naturalna woda, nie tradycyjny wystrój, nie widok kaskad na rzece na wyciągnięcie ręki, nie ogólna atmosfera, nawet nie płatki kwiatów na powierzchni wody... ale spacer nago po leśnych ścieżkach pomiędzy budynkiem głównym, z przebieralnią i prysznicami, a samymi źródłami. Szłyśmy zboczem, pod drzewami, po mokrych kamieniach, w dole płynęła wartka rzeka, a wszystko spowijały opary mgły znad parujących źródeł. Jednocześnie było to kompletnie ustronne miejsce, męska część źródeł zlokalizowana była z zupełnie innej strony. Niezwykłe wrażenie :) Żałowałam niemożności robienia zdjęć, bardzo! Mogę tutaj posiłkować się jedynie zdjęciami z sieci... ale uwierzcie, w rzeczywistości wygląda to o niebo lepiej.

źródło ;)
*


wspomniany wyżej "łaźniowy styl" ;) czyli ewenement miasteczka, w którym większość osób chodzi w yukatach

Jednak pomimo niezwykłych wrażeniem, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że to nie był mój ulubiony onsen :) Bowiem ulubiony był taki malutki, niepozorny, ulokowany na szczycie jednej z gór... Taki zupełnie prosty, a jednak niezwykły :)

To była ostatnia wyprawa onsenowa. Mariko postanowiła pokazać nam swoje ulubione miejsce -  chwała jej z a to! :D Wjechaliśmy na szczyt, a tam takie "baraki", trochę stolików wokoło, ciekawie. Wewnątrz przebieralnia graniczyła bezpośrednio ze źródłem.. a woda była niesamowita! Mlecznobiała, gorąca i ożywiająca :) A widok... Widok zapierał dech w piesiach. Tym bardziej, że urwisko zaczynało się tam, gdzie kończył się basen!




Tak, to był jedyny raz, kiedy miałam możliwość zrobienia jakichkolwiek zdjęć na terenie onsenu (a co dopiero z widokiem wody!) - po prostu przebieralnia była niemal przy samym źródle, a chwilowo akurat brakowało innych amatorów kąpieli. Zaledwie jednak cyknęłam fotki, pojawiły się kolejne osoby. Dobre i to! :)

Dodatkowym atutem tego miejsca był sprytny system "kateringowy" - rury wypełnione parą z gorących źródeł, do których wsuwało się warzywa lub jajka (dostępne za symboliczną opłatą), i po chwili wyciągało się gotowe - to się nazywa dopiero gotowanie na parze! ;) Mniam!





Mam nadzieję że ten drobny opis pomógł Wam się nieco rozgrzać :)
Gorące źródła to jeden z najwspanialszych elementów tego świata, ot co!

...a teraz padam na dziób, nawet do wanny nie dam rady dopełznąć... dobrej nocy :)

p1

Drugi etat, czyli herbaciane rozdwojenie osobowości (&12/52)


*

Pierwszy tydzień w roli pracującej matki za mną.
Pora więc na pierwsze wewnętrzne podsumowanie...

Strona pozytywna

  • ۶  Napływ do życia tematów "niedzieciowych", w dodatku w sporo szerszym gronie spotykanych co dzień ludzi, działa niezwykle odświeżająco
  • ۶  Nie ma rzeczy niemożliwych - no rety, urodziłam dziecko! ja nie dam rady?!
  • ۶  Szefa nie trzeba nosić na rękach!
  • ۶  Przez 8 godzin nikt mnie nie gryzie, nie obślinia, ani nie dekoruje ulewaną niespodzianką
  • ۶  Posiłki spożywam wtedy, gdy chcę (i w dodatku mogą być ciepłe! )
  • ۶  Kawusia! z ekspresu! ...taka malutka i nie codziennie, ale to i tak więcej niż dotąd ;)
  • ۶  Do mego życia wrócił rower!
  • ۶  Zdolności organizacyjno- logistyczne rosną jak szalone (choć daleko mi do Mistrzyń tej kategorii, to jednak każdy dzień to nowy rekord!)
  • ۶  Przez część dnia nie patrzę na świat z matczynej perspektywy (no, przynajmniej nie wyłącznie ;))
  • ۶  Nie ma ryzyka że zaśpię do pracy - mój Budzik jest niezawodny, a skuteczny!
  • ۶  Kiedy jesteśmy razem, cóż, miłość wypełnia nasz świat po brzegi i wylewa się uszami...

Strona ciut mniej pozytywna
  • ۶  Doba skurczyła się do rozmiarów smętnej rodzynki, nie dając już nadziei na wykrzesanie choć jednej, soczystej godzinki... 
  • ۶  Rozdwojenie osobowości etatowych niesie za sobą stale ryzyko, że herbaciana włączy nie tą "głowę" i wykrzaczy system
  • ۶  Przez 8 godzin nikt mnie nie tuli, nie obślinia, nie czaruje najpiękniejszym, bezzębnym uśmiechem...
  • ۶  Tęsknota pogryza pięty, rozprasza i tupie w głowie (najmocniej wtedy, gdy trzeba się skupić, rzecz jasna)
  • ۶  Niedostatek snu naprawdę doskwiera... niekiedy domagając się swoich praw w najmniej właściwym momencie
  • ۶  Godzina 21 stała się nagle Bardzo Późną Porą, o zatrważającej sile sennej perswazji
  • ۶  Ciągłe planowanie autentycznie przegrzewa mózg
  • ۶  4 godziny spędzone z dzieckiem w ciągu dnia to okrutnie mało
  • ۶  Spaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaać....!

Ciągle jeszcze muszę pilnować, by na karku trzymać tę właściwą w danej chwili głowę... 
Zosia na szczęście jest zadowolona, dobrze jej z Babunią, a mnie wita codziennie najradośniejszym uśmiechem :) ( po czym dosiada się do baru mlecznego i w zasadzie do rana nie odpuszcza go na krok ;P)

W ostatnim tygodniu, jakby nie dość było zmian i atrakcji, to jeszcze Zosieńka przeszła pierwszą wirusówkę... Jakiż był mój strach, gdy po raz pierwszy gorączkowała! A jakie wyrzuty sumienia, gdy zostawiałam ją chorą w domu :( 
Ale na szczęście szybko z tego wyszła. Ja również staram się wrócić do pełni zdrowia - w tym szczytnym celu zanurzę się za chwilę w gorącej kąpieli i padnę w ramiona ożywczego snu.. tuląc Męża i Zosieńkę :)  


A na dobranoc załączam zdjęcie 12/52 (wiem, bez uśmiechu, tak w drodze wyjątku, bo chorowicie i w ogóle...)

p1

Niczym otwarta księga...

*

...czyli nominacyjnych zwierzeń ciąg dalszy (pierwsza część była TU).

Troszkę się tego nazbierało, a ja wciąż zwlekałam i odkładałam - przepraszam za to najmocniej. Naprawdę każde wyróżnienie sprawiło mi ogromną przyjemność. Dziękuję za dostrzeżenie i za chęć poznania bliżej herbacianego świata :)

Niniejszym nadrabiam zaległości i odpowiadam na pytania! :)
(z góry przepraszam, jeśli jakieś nominacje umknęły mi w przepastnych czeluściach bloga...)



Pytania od Katii

  1. Kino czy teatr?
    Teatr (z zamiłowania, acz odwiedzam rzadziej niż bym chciała...)
  2. Co Cię inspiruje?
    Prawdę mówiąc chyba wszystko - nawet najbardziej banalna codzienność niesie w sobie perełki :)
  3. Jestem uzależniona od...
    ...herbaty, książek, zapachu mego męża i uśmiechu Zosi :) i pewnie w jakimś stopniu, niestety, od internetu...
  4. Denerwuje mnie w ludziach...
    ...obłuda, hipokryzja i przerośnięte ego
  5. Co byś zabrała na bezludną wyspę?
    Rodzinę! ;P a jeśli ma nadal być bezludna... to nóż i dobrą, naprawdę grubą książkę ;)
  6. Co Cię uszczęśliwia?
    Najprostsze ciepło - uśmiech najbliższych, maleńkie gesty miłości, tulenie... i podróż - zarówno odkrywanie nowych miejsc, jak i samo zmierzanie do celu.
  7. Planowanie czy spontaniczność?
    Wszystko, co najlepsze w moim życiu, wyszło spontanicznie - więc zdecydowanie spontaniczność! :)
  8. Najbardziej nie lubię...
    Pustki
  9. Lato czy zima?
    Wiosna :P ...bliżej mi do ciepła niż lodu jednak
  10. Najważniejsze w życiu to...
    Pytanie podchwytliwe? pewnie, że miłość :)
  11. Moje ulubione miejsce...
    Takie jedno konkretne, czysto geograficzne? Że powtórzę za Marcinem Bruczkowskim:
    "Jedno wiem ponad wszelką wątpliwość: raj na ziemi nazywa się Kiusiu." 
Pytania od Anny Jasik
  1. Miejsce (kraj),które wywarło na Tobie ogromne wrażenie?
    Nie no, monotematyczna będę... ale nic nie poradzę - nie było mi dane zwiedzić pół świata, w wielu miejscach, które chciałabym odwiedzić, nie byłam. Choć pewnie nawet gdyby była... pewnie nadal byłaby to Japonia, nic nie poradzę, zapuściłam korzenie... :)
  2. Co lubisz robić, kiedy nikt nie patrzy?
    ...zaszywać się z książką i podjadać ciacha... (*^.^*)
  3. Twoja pasja, zainteresowania?
    podróże, gotowanie, taniec (irlandzki, salsa, tribal), fotografia (pasja jest, tylko sprzętu brak ;)), malowanie, książkopochłanianie... ;)
  4. Ostrożna, czy ryzykantka?
    gdzieś pomiędzy :)
  5. spodnie, czy spódniczka (sukienka)? W czym się czujesz najlepiej?
    latem sukienka, zimą spodnie ;)
  6. Twoje marzenie...
    ...najważniejsze już się spełniło <3 a następne? jest kilka w zanadrzu, ale pielęgnuję je po cichu... ;)
  7. Jakich cech charakteru u siebie nie lubisz? Jeśli oczywiście takie są :)
    Chyba mego wewnętrznego leniwca... i zbyt wątłych niekiedy zapasów cierpliwości
  8. Jakiej muzyki słuchasz?
    Przeróżnej! od poezji śpiewanej, przez folk, j-rock, muzykę alternatywną, do ciężkiego rocka :) aczkolwiek ostatnio królują Fasolki, khm...
  9. Twój pierwszy pocałunek :) Na pewno pamiętasz :) W jakich okolicznościach się odbyło to mega ważne wydarzenie?
    Mega ważne? aaa, to chyba chodzi o ten po "TAK.", ten pierwszy jako żona <3 okoliczności, cóż, uroczyste ;)
  10. Kino czy teatr?
    J.w. - teatr
  11. Nocny Marek czy ranny ptaszek?
    Ostatnio ranny ptaszek, z przymusu ("ranny" bardzo dobrze oddaje moją poranną kondycję ;))
Pytania od Polki Matki
  1. Czy kupujesz polskie produkty?
    Staram się jak mogę!
  2. Twoja ulubiona polska potrawa?
    Ale polska tak rdzennie? bo to niekiedy rozważanie typu "jajko czy kura"... ;)
    generalnie 3 ex aequo: kartacze, pierogi z grzybami i knedle ze śliwkami
  3. Twoje ulubione miejsce w Polsce?
    Puszcza Białowieska i bagna nad Biebrzą...
  4. Twój ulubiony polski pisarz?
    Jacek Piekara (i Bruczkowski, i Dukaj, i....)
  5. Skąd pomysł na nazwę bloga?
    ...odpowiedź znajduje się TUTAJ :)
  6. Wakacje w kraju czy za granicą?
    Gdziekolwiek nogi (i dusze) poniosą! granice administracyjne nie mają znaczenia :)
  7. Po co piszesz bloga?
    Hmmm, trochę jako pamiątkę dla Zosi, trochę jako ujście emocji, trochę by wesprzeć w rozterkach inne matki/przyszłe matki, a trochę jako element samorealizacji...
  8. Ulubiona pora roku?
    Wiosna :)
  9. Codziennie rano muszę...
    Wstać - ech... ;)
  10. W kuchni nie znoszę...
    hmm... braku składników. :P
  11. Kot czy pies? :)
    Kot, kot zdecydowanie... :)
Pytania od Mamy dwóch córek
  1. Jak wyobrażasz sobie koniec swojego blogowania?
    Staram się go sobie nie wyobrażać ;) ale opcje są dwie - albo przegram walkę z czasem, albo też dziecko mi urośnie i zacznie bojkotować blogowanie na jej, przynajmniej częściowo, temat ;)
  2. Od jakiej czynności rozpoczynasz każdy dzień? Poza wstaniem z łóżka- ofkors :)
    Od przytulenia i ucałowania Zosi :) Zwłaszcza, że to mój niezawodny budzik. A następna rzecz to dreptanie do drugiego pokoju po ubranka dziecka i pieluszkę... Jednocześnie wstawiając czajnik (nie, nie na kawę - na gorącą wodę do termosu, do przemywania dzieciowej pupki)
  3. Sąsiedzi- przyjaciele, czy raczej bezpieczny dystans?
    Dla mnie raczej dystans, dla męża może nie przyjaciele, ale jakieś "obiekty zainteresowania" przynajmniej ;)
  4. Romans w pracy- za, czy przeciw? Nie martwcie się, Wasi mężowie tego nie przeczytają :)
    Stuprocentowo przeciw. Ale ja w ogóle przeciwna romansom jestem. Porządna ze mnie żona :)
  5. Dziadkowie zabierają dziecko/dzieci na tydzień. Jak chciałabyś go spędzić? Odpowiedzi typu: leżąc i tęskniąc nie będą brane pod uwagę.
    Na pewno któregoś wieczoru wyjść potańczyć, spać bezwstydnie do 12, nadrobić czas intymny z mężem, wychodzić z nim popołudniami na kawę, czy do kina.. a potem tęsknić podle i pojechać po dziecko, bo nie dalibyśmy rady bez Zosi tygodnia wytrzymać, mowy nie ma! ;)
  6. Kolacja we dwoje- ugotujesz coś, co Ty uwielbiasz, czy to, co uwielbia Twój towarzysz?
    Oj, pewnie jednak pod męża bym pichciła... to taki altruizm zaawansowany :P 
  7. Myśląc o przyszłości swojego dziecka/dzieci czego obawiasz się najbardziej?
    Wszystkiego. Tego w jakim kraju przyjdzie Jej żyć, tego do jakich trafi szkół i na jakich ludzi, tego czy będzie silna i odporna na całe to bezmózgie tałatajstwo. Ale strach trzymam na wodzy, bo bardzo w to moje dziecię wierzę... :)
  8. Możesz zdecydować, gdzie obudzisz się jutro rano- gdzie by to było?
    W Kasaharze, w małym domku... albo gdzieś na Bali ;)
  9. Największa słabość? Poza mężem, dzieckiem, kotem itd :)
    hmm... ciacha, obawiam się, w połączeniu z litrami herbaty...
    a tak poważniej  - rodzina, to mój najprawdziwszy czuły punkt.
  10. Które blogi omijasz szerokim łukiem? Tematyka.
    Większość, prawdę mówiąc. Modowe, techniczne, ekonomiczne, polityczne, typowo "lajfstajlowe"... (nic nie poradzę, jedyne blogi jakie czytam to kulinarne, parentingowe, rzadziej włosomaniacze i artystyczne :)) 
  11. Osoba, która miała największy wpływ na to, kim teraz jesteś.
    Największy? Pewnie rodzice :) Starałam się oczywiście kształtować świadomie, niezależnie, ale rodzina formuje nas zawsze i tak :) 

Uff, ależ tego było! :D
Moja kolej!

Herbaciane pytania to:
  1. Słono, czy słodko?
  2. Czy masz dotąd jakąś ulubioną rzecz z dzieciństwa? Jaką?
  3. Czujesz, że jesteś naprawdę w swoim żywiole, gdy...
  4. Wymarzone miejsce na wakacje?
  5. Herbata/kawa w kubku czy w filiżance?
  6. Talent, który ciągle widnieje na liście "do rozwinięcia w przyszłości", to...?
  7. Planujesz - "od jutra", czy "już"?
  8. Postać, którą najbardziej podziwiasz to...? (i dlaczego? :))
  9. Twoje "popisowe" danie (lub takie, którego robisz z największą przyjemnością)
  10. Zdradzisz swój niezawodny sposób na zły humor?
  11. Co Cię denerwuje/ drażni w tematach "blogowych"?

A oto nominowane blogi, o których chciałabym dowiedzieć się więcej, to (rattatataa!):

p1

Niech wiatr Cię zawsze wspomaga od pleców... (&11/52)

...od pleców miało być!!!

Connemara...

Bo dziś jest piękny dzień, moi mili. Piękny, bo zielony (duchowo rzecz jasna, bo dosłownie to chyba tylko widziany przez denko butelki od piwa). I nawet pogoda iście irlandzka by była, gdyby nie ten śnieg poranny... ale późniejsza paskudna mżawka, przechodząca chwilami w porządne deszczysko dodawała klimatu Zielonej Wyspy, sugerując delikatnie wszystkim niezdecydowanym, by dziś brali dobry przykład z Irlandczyków i ogrzewali się w pubach muzyką i piwem.   

W taki dzień naprawdę odczuwa się moc irlandzkich życzeń:

Niech droga powstaje na Twoje spotkanie, 
niech wiatr Cię zawsze wspo­maga od pleców,
niech słońce czule ogrzewa Twą twarz, 
niech deszcz deli­kat­nie zra­sza Twoje pola, 
i dopóki nie spo­tkamy się znowu, 
niech Bóg Cię chroni w zagłę­bie­niu swych dłoni.

...bo dziś wiatr dął prosto w oczy, mżawka przesączała się bezlitośnie przed ubranie, przemakające zdecydowanie za szybko, droga witała wyrwami i kałużami wielkości całkiem przyzwoitych jezior, a słońce kpiło sobie z nas, wylegując się pewnie na Karaibach... 

Od wielu, wielu lat, to jest pierwszy St. Paddy's Day, którego nie obświętowuję w żadnej wyraźny sposób. Nawet celtyckie, zielone ciuszki, leżą w szafie choć wczoraj wyprasowane - a leżą, bo szafy pilnuje śpiący słodki Leprechaun (który garncem złota to może nam co najwyżej po głowie dać, gdy obudzimy ;)). Miły mój śpi, zmożony snem ozdrawiającym (mam nadzieję!), córa też śpi, ba, nawet Yuko śpi... Co zatem może robić herbaciana?

to nie Guinness, ani nawet Murphy's... ;)
a kolczyki i kartki własnej roboty
Ano, dom wypełniła rozgrzewającymi dźwiękami Beltaine, w kolejce czeka Tunnagan, Shannon i Strays, i tupie sobie radośnie, przypominając dawno nietańczone kroki (tak tak, dawno, dawno temu, herbaciana nawet w zespole tańca irlandzkiego tańcowała.. dawno, dawno temu ;)). A właśnie, wiecie czemu Irlandczycy tańczą akurat tak?


No to już wiecie ;]

A dla wszystkich, którzy chcieliby poczuć się prawdziwie zielono tego wieczoru polecam filmik z genialną lekcją języka irlandzkiego! Satysfakcja gwarantowana! ;))



Dogadamy się, nie? ;)

Dziś w ciągu dnia w zasadzie jedynymi zielonymi akcentami były śpiochy Zośki, zielone ciastka i moje kolczyki z plecionką celtycką, które założyłam do pracy.
Ha, kto wyłapał słowo-klucz? 

Tak jest. Herbaciana poszła dziś do pracy, po raz pierwszy od niemal roku... Nie pisałam, póki nie było pewne, a od piątku nie było jak pisać - więc oto rzekłam!
To nieco pokręcona historia jest, dość wspomnieć, że w grudniu odebrałam świadectwo pracy, bo skończyło się moje zastępstwo - i zakładałam, że za jakieś 2-3 miesiące, gdy urlop rodzicielski będzie zbliżał się ku końcowi, zacznę szukać pracy. Ale dostałam niedawno telefon z pytaniem, czy nie chciałabym wrócić. A w takich czasach żyjemy, że pracę która przychodzi niespodziewanie należy wziąć czule w ramiona i nie puszczać... ;P

Nie mam jeszcze przemyśleń związanych z godzeniem obowiązków matki, żony i kobiety pracującej. Wiem natomiast już na pewno, że zostawienie dziecięcia, nawet pod czułą opieką Babuni, jest piekielnie trudne.
I że matka tęskni bardziej niż dziecko, o.
I że 3,5 godziny z dzieckiem w ciągu dnia to dużo za mało.
I że całe szczęście, że śpimy razem - bo i naprzytulać się zdążę, i budzika nie potrzebuję... ;)
I strasznie dużo tego i...

Dziewczyny w pracy zrobiły mi przecudną niespodziankę, która sprawia, że jest mi łatwiej i jakoś cieplej w serduchu...
Aż chce się wracać do takich ludzi, nie? :)


Tyle pisania na dziś, ponacieszam się jeszcze przez chwilę muzyką i położę spać, trzeba być rano w formie.
Na deser rzucam tylko jeszcze nasze 11/52 :) Zrobione w tym jedynym momencie niedzieli, kiedy na pół godzinki wyjrzało słońce...

całkiem nowa, ulubiona minka <3
Dobrej nocy - i zielonych snów!

p1

Herbaciane muzeum i smak przypomniany... :)

Wspomnienia to niesamowita sprawa - jedne pachną, inne mienią się kolorami, lub rozbrzmiewają echem, a niektóre smakują. Wizyta w Muzeum Herbaty zapisała się w mej pamięci smakiem - o dziwo - ciasteczkowym... Smakiem ostatnio przywróconym! <3

W czasach, kiedy w zasadzie każdy, najbardziej nawet błahy temat ma dedykowane sobie muzea, każdy może znaleźć jakieś idealnie dla siebie. A Muzeum Herbaty w Hoshino, jak nietrudno zgadnąć, było dla mnie miejscem magicznym... Z resztą, spójrzcie sami:

zestaw degustacyjny po zwiedzaniu - Shizuku-cha® Gyokuro "Dew Drop"


Gyokuro - królowa herbat



...a za oknem malownicze krajobrazu Kiusiu






herbaciane lody mochi (yum!) - atrapa oczywiście :) 

cukiereczki do herbatki :)

Samo zwiedzanie było dość krótkie, trochę historii, rodzajów herbat, rodzajów parzenia, ceremonii i podglądanych, klimatycznych wnętrz. Ale największe wrażenie robiła degustacja herbaty Gyokuro (玉露, najlepszej z zielonych herbat), parzonej w specjalny sposób - Shizuku-cha®. Doznania nie z tej ziemi... Mianowicie, herbata dojrzewa w czterech fazach. W czarce która mieści niewiele więcej niż łyczek naparu, mamy liście, które sympatyczna Pani zalewa nam pierwszy raz wodą o temperaturze 45°C. Po wypiciu, listki zalewane są kolejną porcją wody, tym razem podgrzanej do 60°C i tak dwa razy, a ostatnim razem woda ma temperaturę 80°C. Smak każdej "tury" był wyjątkowy, i zupełnie inni... I kiedy już myślimy, że to tyle, listki pozostałe w czareczce zostają skropione octem i sosem sojowym, a goście zachęcani spożycia! Oficjalnie muszę powiedzieć, że sałatka z liści Gyokuro jest fenomenalna :D 

pierwsza tura....

...łatwo poznać po jeszcze obecnej słodkości ;)

a tu nasza "sałatka"



Wbrew pozorom, to jednak nie smak Shizuku-cha® Gyokuro chodził za mną tyle czasu... Choć wspominam go często i z sentymentem (nad każdą filiżanką parzonego "normalnie" :)).

Otóż przy wyjściu kusił oczy sklepik pełen herbacianych cudności, z cenami niemal równie wbijającymi w ziemię ;) Pamiętam, że zaszalałam i kupiłam wtedy lody w mochi z zieloną herbatą (tego smaku niczym nie zastąpię, niestety...) i malutkie opakowanie ciastek herbacianych. 
Ciasteczka były niepozorne, tak niepozorne, że na żadnym zdjęciu ich nie uchwyciłam... Zjedliśmy je w drodze powrotnej do Kurogi, a ja niemal błagałam by zawrócić i kupić jeszcze, tak były pyszne! Niestety, Mariko nie dała się namówić, ale obiecaliśmy sobie zajechać tam jeszcze raz... co nie doszło do skutku. 

Udało mi się trafić na nie jeszcze raz, przed powrotem do kraju - w Fukuoce, w sklepiku ze specjałami lokalnymi na omiyage (prezenty tradycyjnie przywożone znajomym i rodzinie z podróży). Zakupiłam oczywiście parę w prezencie. Wstyd się przyznać, ale nie dojechały... Nawet aparat nie miał szans z moim apetytem... Pyszne, przepyszne były!


No tak, rozpisałam się, a to tylko tło miało być ;) 
Parę dni temu, jak to często bywa ostatnimi czasy, piekłam ciasteczka. Tym razem zachciało mi się dodać herbaty matcha do ciasta, wyszły więc matcha chocolate chip cookies. Zakładałam, że będą dobre, bo zieloność zawsze dobrze służy wypiekom ;) Ale nie spodziewałam się, że będą aż tak dobre! 
To był niemalże TEN smak! Nie mam pojęcia jakim cudem, bo tamte ciasteczka z całą pewnością nie zawierały czekolady, ale jednak coś w tym jest... Zaraz po upieczeniu podobieństwo nie było tak wyraźne, ale następnego dnia dosłownie zwaliło mnie z nóg. Niby nic, a moja głowa przeniosła mnie nagle do cudnie ciepłego dnia, pachnącego herbatą i sycącego dusze zielenią, te 9 tysięcy kilometrów i ponad dwa lata wstecz stąd... ;)


 Nie wiem, czy bez muzealnych wspomnień te ciasteczka smakują równie dobrze, ale mąż i znajomi byli zadowoleni ;)

Przepis na ok. 16 sporych ciastek
  • 150g masła
  • 1/2 szklanki brązowego cukru
  • 1/3 szklanki białego cukru
  • łyżeczka cukru z wanilią (najlepiej domowej roboty)
  • 1 jajko (zimne)
  • 1 żółtko (zimne)
  • 1,7 szklanki mąki pszennej (u mnie typ 650)
  • 1/2 łyżeczki sody
  • 2 łyżeczki herbaty matcha
  • 2,5 tabliczki pokruszonej czekolady (dowolnej, ja dałam 1 tabliczkę białej, 1 mlecznej i pół tabliczki czekolady gorzkiej 90%)

Masło rozpuszczamy i ostudzone wlewamy do miski z cukrem, ucieramy. W oddzielnym naczyniu mieszamy mąkę z sodą i herbatą. Do masła z cukrem dodajemy cukier waniliowy i jajka, ucieramy. Powoli dosypujemy mąkę (zieloną już ;)), mieszając łyżką. Do otrzymanej gęstej masy wsypujemy czekoladę i ponownie mieszamy.


Formujemy kulki, które układamy na papierze do pieczenia i spłaszczamy delikatnie (ważne by zachować odstępy min. 5cm między ciasteczkami). Ciasto, które zostało, musi poczekać na wolną blaszkę w lodówce :) Blaszkę wkładamy do piekarnika, rozgrzanego uprzednio do 180°C i pieczemy do delikatnego zbrązowienia spodu, około 20 minut. Po tym czasie wyjmujemy, czekamy aż trochę przestygną i przekładamy je na kratkę.



Ciacha najlepiej przechowywać w szczelnie zamykanym pojemniku :)

Niby banalne...jednak w prostocie drzemie Moc :) Polecam!
(i wyprawę do Muzeum Herbaty też...!)

p1

10/52 - I'm still standing... ;)

Ostatnio Zosieńka złapała chyba wiatr w żagle - rozwija się z przytupem, że hej!

Zaczęła raczkować (chyłkiem- tyłkiem, ale jednak! ;)), przedwczoraj, po milczeniu (pełnym "uhuh", "ooo!" "hhh" co prawda) trwającym od Dnia Dziadka, zaczęła znów gaworzyć! Teraz nawet w wodzie słychać "Dadada tatata ada daaa tetete", pieśń nieustająca po prostu - nareszcie! <3

A dzisiaj, moi drodzy, zrobiła tak:

10/52

"no coo? bawię się, tak?"



Wszystko w ciągu tygodnia!
Co się dziwić, że herbacianej czasu na pisanie nie starcza? ;)

Od rana nucę cichutko refren...




p1

Chronić czy dać żyć?

źródło
Chcielibyśmy, by nasze dzieci były bezpieczne. Chcielibyśmy otulić je ciepłym kokonikiem naszej miłości i uchronić przed wszystkimi niebezpieczeństwami świata. Chcielibyśmy przychylić im nieba, byle tylko nie ryzykować upadkiem, gdy zaczną latać...
Jednocześnie przecież chcemy, by były samodzielne, silne, odważne, by poradziły sobie w życiu, a jakże.
Tyle że bardzo często chcemy tego "w przyszłości", nie bardzo umożliwiając dziecku nabycie niezbędnych umiejętności "po drodze". No bo przecież to, że chronimy dziecko przed skaleczeniem przy zabawie z ostrzem, że uniemożliwiamy styczność z tym, co gorące, że odsuwamy połowę codziennych sprzętów poza ich zasięg - to przecież tylko dla ich dobra! By kiedyśtam, kiedy przyjdzie czas, te blokady znieść...
Czy aby faktycznie?
Ostatnio przerabiałam wyszukiwanie zabezpieczeń domowych, w szczytnym celu "dostosowania" mieszkania dla coraz żywiej poruszającego się dziecka. I naszła mnie refleksja... że ja wcale nie chcę mieszkać w poobklejanym domu, z blokadami na wszystkich szafkach, zaokrąglonymi wszelkimi kantami i generalnym "życiem" przeniesionym w wyższe rejony. W którymś momencie zaczynamy, zamiast tworzyć dzieciom przyjazne otoczenie, kreować środowisko "dziecioodporne"... Chyba jednak nie tędy droga. 
I zaczęłam szukać sensownych granic w tym szaleństwie.

Oczywiście, Zosia z czasem zweryfikuje te moje decyzje :) Ale po dogłębnym przemyśleniu zakupiłam jedynie:
- 4 narożniki - na faktycznie niebezpieczne kanty, na które sami często wpadamy
- dwa sprytne "opakowania" ochronne na listwy - nie mamy w zasięgu żadnych gniazdek otwartych, a ochrona faktycznie może się przydać, tym bardziej że to wygodne rozwiązanie
- 2 zabezpieczenia na szuflady... awaryjne wyłącznie

Nasi rodzice nie mieli wymyślnych zabezpieczeń i było to coś normalnego. Nasi dziadkowie tym bardziej. W sumie jaki jest ich cel? Czy zakładam, że nie upilnuję? Czy po prostu chcę mieć łatwiej? Tylko co ma moje dziecko odkrywać, jak ma poznawać świat i całe otoczenie, jak wszystko będzie niefunkcjonującą atrapą, nic nie będzie mogło otworzyć, wygrzebać, ściągnąć, poprzekładać?

źródło
Jean Liedloff, w swojej książce "W głębi kontinuum", opisywała m.in. codzienność życia maluszka z plemienia Yequana. Dzieci nie są specjalnie pilnowane, panuje postawa generalnego zaufania intuicji i uwierzenia, że dziecko ma naprawdę mocno rozwinięty instynkt samozachowawczy. Ich tryb życia pozwalał za takie zaufanie, dawał komfort naturalności - dzieci uczestniczyły od początku w życiu dorosłych, we wszystkich codziennych czynnościach, a obserwując dorosłych, uczyły się i rozwijały instynkty. Normalnym był widok niemowląt bawiących się niedaleko dużego dołu w ziemi (jakoś żadne nie wpadało), dzieci z narzędziami, ze strzałami, nożami... W naszym otoczeniu, w naszych czasach, coś takiego wydaje się niemożliwe, ot, surrealistyczny obrazek. Tak mocno izolujemy świat dorosłych od świata dzieci, tak bardzo oddzielamy zabawę od pracy, że nieznające naszych realiów dziecko faktycznie potrzebuje więcej nadzoru i ochrony... 

A ja naprawdę, pewnie mocno idealistycznie, ale chciałabym inaczej. Od pierwszych dni staram się, by Zosia poznawała wszystko to, co robię w domu i na zewnątrz, by była ze mną w kuchni, obserwując wszystko z "wysokości" chusty, by nie zamykać jej w odrębnym kojcu z zabawkami. Wiecie, chciałabym, by tak jak Ignaś (klik TU <3) kroiła warzywa do zupki w cudnym wieku lat 3... ;)

...w zasadzie to najbardziej chciałabym, by miała takie doświadczenia jak Tippi, ale mierzę siły na zamiary... ;)


Bardzo mocno trafił do mnie tekst Zucha - TEN. Faktycznie za dużo się zmieniło w podejściu do dzieci. Są coraz mniej samodzielne, choć paradoksalnie dorastają szybciej. Abstrahuję od bezpieczeństwa poza domem - w kontekście samodzielnych wypraw do sklepu, czy też wielogodzinnego szlajania się po podwórku - bo faktycznie zaufanie do ogółu społeczeństwa mam coraz mniejsze. Ale... scyzoryki, śrubki, młotki, sprzęty kuchenne - kiedy stało się to nieodpowiednie dla dzieci? I dlaczego?
Dziecko musi uczyć się żyć, a ciężko nauczyć się odpowiedzialności, rozwinąć umiejętności i zdobyć życiowe doświadczenie, poprzez świecąco-grające zabawki edukacyjne. O, taki np. blender, to jest dopiero zabawka edukacyjna! Że już o drzewach nie wspomnę.

Słyszeliście o książce "50 niebezpiecznych rzeczy (na które powinieneś dziecku pozwolić)" Gevera Tulley'a i Julie Spiegler? W poście Zucha, linkowanym wyżej, był załączony filmik z wykładem Gevera, który zawiera esencję pomysłu:


Książki nie czytałam jeszcze, bo Amazon to trochę dalsze "wyciągnięcie ręki", póki co zgłębiam temat w sieci. Idea szalenie mi się podoba, większość z tych 50 rzeczy również, ale mniej podoba mi się to, w jaki sposób temat ten ewoluuje w sieci. Wielu ludzi traktuje to jako podręcznik i w ramach wyzwania postanawia realizować z dziećmi po kolei kolejne punkty... W moim odczuciu to kompletnie mija się z celem. Wydaje mi się, że wartością rzeczywistą jest pozwolić dziecku na realizowanie pomysłów typu tych z "punktów", a nie utworzyć zabawę w "róbmy 50 niebezpiecznych rzeczy z listy"... Ale faktycznie niektóre pomysły są super! :)
Zerknijcie, polecam: KLIK.

Trzeba jakoś znaleźć złoty środek, powstrzymać impuls nadmiernego wyręczania, zabezpieczania, zaakceptować naturalne ryzyko i zaufać... 
Nie chrońmy dzieci przed życiem.


W obawie, by śmierć nie wydarła dziecka, wydzieramy dziecko życiu;
nie chcąc, by umarło, nie pozwalamy żyć.

/Janusz Korczak/


(oczywiście post nie ma na celu zachęcania do wystawiania dziecka na nadmierne ryzyko i propagowania niebezpiecznych zachowań, ale to się chyba rozumie samo przez się - chodzi o dobro dziecka, nie o krzywdę!).


PS. Temat jeszcze bardziej "na czasie" niż sądziłam - Zosia dziś przyjęła pozycję gotowego do eksploracji Raczkującego Odkrywcy! :D



p1